– Myslisz, ze sie nie obrazi, jak do niego zadzwonie?

– Wrecz przeciwnie. – Zamilkl i po chwili dodal: – Teraz mnie pewnie zapytasz, czy moze znam jego domowy numer, wiec ci od razu mowie, ze masz szczescie. – Wyciagnal notes i odczytal numer.

– Dzieki, John.

– Jak ci idzie?

– W porzadku.

Wyczul w jej glosie lekkie skrepowanie.

– Z Grantem wszystko w porzadku?

– Tak, w porzadku.

Spojrzal w gore na daszek nad barem.

– Stoi tam teraz obok ciebie, tak?

– Tak.

– Wszystko jasne. Pogadamy pozniej. Ach, zaraz.

– Co jest?

– Czy mialas kiedys do czynienia z kims nazwiskiem Steve Holly?

– A co to za jeden?

– Miejscowy pismak.

– Ach, ten. Rozmawialam z nim moze raz czy dwa razy w zyciu.

– Dzwonil kiedys do ciebie do domu?

– Nie wyglupiaj sie. Tego numeru pilnuje jak oka w glowie.

– No to dziwne, bo twoj numer wisi u niego w biurze na scianie. – Po jej stronie zapadlo milczenie. – Przychodzi ci do glowy, w jaki sposob mogl go zdobyc?

– Pewnie sa na to jakies sposoby. Nie udzielam mu zadnych informacji, jesli o to ci chodzi.

– Chodzi mi tylko o to, Siobhan, ze trzeba na tego palanta uwazac. Jest gladziutki jak pupcia noworodka i tak samo pachnie.

– Urocze. Musze juz konczyc.

– Tak, ja tez. – Rebus rozlaczyl sie i dopil swego drugiego drinka. Wiec to by bylo na tyle, trzeba sie stad zbierac. Ale w telewizji akurat zaczynala sie nastepna gonitwa, a on zwrocil szczegolna uwage na kasztanka imieniem Daleki Rejs. Wiec moze jeszcze jeden nie zaszkodzi… I wtedy znow zadzwonil telefon. Rebus zaklal, pchnal drzwi i wyszedl na oslepiajace swiatlo dnia.

– Tak? – warknal.

– To nie bylo zbyt ladne.

– Kto mowi?

– Steve Holly. Poznalismy sie w domu Bev.

– Zabawne, bo wlasnie o panu rozmawialem.

– A ja sie ciesze, ze sie wtedy poznalismy, bo inaczej moglbym cie nie rozpoznac z opisu Margot. – Margot to pewnie ta blond recepcjonistka ze sluchawka na glowie. Wiec psikus psikusem, ale nie omieszkala jednak nadac na niego Holly’emu.

– O co ci chodzi?

– Daj spokoj, Rebus. Trumna.

– Slyszalem, ze juz z nia skonczyles.

– Wiec teraz jest dowodem w sledztwie?

– Nie. Wlasnie chcialem ja oddac pani Dodds.

– Juz to widze. Cos dziwnego sie tu dzieje.

– Sprytny chlopiec z ciebie. To „cos” to po prostu policyjne sledztwo. A tak przy okazji, to wlasnie siedze w nim po uszy, wiec jesli pozwolisz…

– Bev wspominala cos o jakichs innych trumnach…

– Naprawde? Moze sie przeslyszala.

– Nie sadze. – Holly zawiesil glos, jednak Rebus milczal. – No dobra – rzucil w koncu. – Pogadamy pozniej.

„Pogadamy pozniej”, dokladnie to samo powiedzial przedtem Siobhan. Przez ulamek sekundy zastanowil sie nawet, czy Holly mogl ich podsluchiwac. Nie, to przeciez niemozliwe. Po skonczonej rozmowie dwie rzeczy go zastanowily. Po pierwsze, Holly ani slowem nie wspomnial o numerach telefonow, ktore znikly z jego sciany, wiec pewnie jeszcze tego nie zauwazyl. Po drugie, zadzwonil na numer komorkowy Rebusa, a wiec go zna. Zwykle Rebus podawal numer swojego pagera, nie komorki. Nie pamietal jednak, ktory numer podal Bev Dodds…

Bank Balfour niczym nie przypominal banku. Przede wszystkim miescil sie na Charlotte Square, w jednym z najelegantszych miejsc na calym Nowym Miescie. Na zewnatrz, w halasie i smrodzie ulicznym, klienci, objuczeni torbami zakupow, z utesknieniem czekali w kolejkach na nie nadjezdzajace autobusy, natomiast wewnatrz byl inny swiat. Na podlodze lezal puszysty dywan, na gore wiodly wspaniale szerokie schody z wiszacym nad nimi krysztalowym zyrandolem, sciany blyszczaly olsniewajaca biela po niedawnym malowaniu. W sali operacyjnej nie widac bylo ani kolejek klientow, ani okienek kasowych. Wszelkie transakcje prowadzilo trzech konsultantow przy biurkach rozstawionych w takiej odleglosci od siebie, by zapewnic dyskrecje rozmow. Konsultanci byli mlodzi i elegancko ubrani. Klienci czekajacy na zaproszenie do jednego z gabinetow siedzieli rozparci w wygodnych fotelach i czytali cos ze stosu gazet i czasopism wylozonych na niskich stolikach. Panowala atmosfera pelna namaszczenia, bylo to bowiem miejsce, gdzie pieniadze nie tyle sie szanuje, co sie do nich modli. Siobhan skojarzylo sie to od razu z kaplica.

– No i co ci powiedzial? – zapytal Grant.

Wsunela telefon komorkowy z powrotem do kieszeni.

– Uwaza, ze powinnismy porozmawiac z Farmerem.

– A to jego numer? – spytal Grant, wskazujac na kartke z zapisanym numerem telefonu.

– Tak – potwierdzila i przed numerem dopisala literke F. F jak Farmer. System ten utrudnilby identyfikacje adresow i numerow telefonu zapisanych w notesie w razie, gdyby dostal sie w niepowolane rece. Byla poruszona tym, ze dziennikarz, ktorego ledwie kojarzyla, zna jej telefon domowy. Nie obawiala sie, ze zacznie do niej wydzwaniac, ale zawsze…

– Myslisz, ze jest ktos tu z debetem na koncie? – zapytal Grant.

– Moze ktos z personelu, bo co do klientow, to nie sadze.

Otworzyly sie jedne z drzwi, wyszla z nich kobieta w srednim wieku i cicho je za soba zamknela. Potem zaczela bezszelestnie sunac w ich kierunku.

– Pan Marr panstwa oczekuje.

Spodziewali sie, ze wejda przez te same drzwi, jednak ona ruszyla schodami na gore. Szla szybkim energicznym krokiem, caly czas pozostajac kilka krokow przed nimi i uniemozliwiajac probe rozmowy. Na koncu korytarza na pierwszym pietrze zatrzymala sie przed ogromnymi dwuskrzydlowymi drzwiami, zapukala i poczekala na odzew.

– Wejsc!

Wykonala polecenie, otwierajac rownoczesnie oba skrzydla, i ruchem reki zaprosila ich do srodka.

Gabinet byl olbrzymi z trzema duzymi oknami w weneckim stylu, siegajacymi od podlogi do sufitu, na ktorych wisialy lniane zaslony w pastelowym kolorze. Wzdluz sciany stal ogromny stol konferencyjny z polerowanego debu z rozlozonymi na nim blokami papieru, dlugopisami i kilkoma dzbankami z woda. Mimo swej wielkosci zajmowal zaledwie jedna trzecia powierzchni gabinetu. W poblizu telewizora, na ktorego ekranie widac bylo aktualne notowania gieldowe, ustawiona byla kanapa i fotel. Sam Ranald Marr stal za swym biurkiem, masywnym antykiem z ciemnego orzecha. Biurko i jego wlasciciel mieli zblizona karnacje, a kolor opalenizny Marra wskazywal, iz pochodzi ona z Karaibow, a nie z gabinetu odnowy na Nicolson Street. Marr byl postawnym mezczyzna z nienagannie ostrzyzonymi szpakowatymi wlosami. Mial na sobie ciemny dwurzedowy garnitur w paseczki, niemal na pewno szyty na miare. Poruszajac sie z godnoscia, wyszedl zza biurka, by ich powitac.

– Ranald Marr – przedstawil sie, po czym zwracajac sie do kobiety, dodal: – Dziekuje, Camille.

Zamknela za soba drzwi, a Marr zaprosil ich gestem reki na kanape. Oboje usiedli, on zas zasiadl w fotelu pokrytym identyczna skora i zalozyl noge na noge.

– Sa jakies wiadomosci? – zapytal, a na jego twarzy pojawil sie wyraz zatroskania.

Вы читаете Kaskady
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату