– Sledztwo jest w toku, panie prezesie – oswiadczyl Grant, a Siobhan sila sie powstrzymala, by nie rzucic mu spojrzenia. „Sledztwo jest w toku…” Ciekawe z jakiego filmu to wzial.
– Powodem naszej dzisiejszej wizyty jest to – zaczela Siobhan – ze Philippa uczestniczyla w jakiejs grze.
– Doprawdy? – zdziwil sie Marr. – A co to ma wspolnego ze mna?
– Doszly nas sluchy, panie prezesie – oswiadczyl Grant – ze pan tez lubi grac w takie gry.
– W takie gry…? – Marr klasnal w dlonie. – Och, juz wiem, o co wam chodzi. O moich zolnierzykow. – Zmarszczyl czolo. – I w to wlasnie grala Flipa? Nigdy nie okazywala sladu zainteresowania…
– Tu chodzi o taka gre, w ktorej podaje sie zakodowane wskazowki, a gracz musi je odgadywac, by moc przejsc do nastepnego etapu gry.
– Wiec to cos zupelnie innego – powiedzial Marr, klepnal sie w kolana i wstal z fotela. – Chodzcie, pokaze wam. – Podszedl do biurka i z szuflady wyjal klucz. – Chodzcie za mna – rzucil dosc opryskliwie i otworzyl drzwi na korytarz. Poprowadzil ich z powrotem do schodow, jednak nie zszedl na dol, tylko znacznie wezszymi schodami poszedl w gore na drugie pietro. Siobhan zauwazyla, ze idac, Marr lekko utyka. Staral sie to skrzetnie ukrywac, jednak dalo sie to zauwazyc. Pewnie przydalaby mu sie laska, pomyslala Siobhan, jednak proznosc nie pozwala mu jej uzywac. Idac za nim, czula, jak ciagnie za soba smuge zapachu wody kolonskiej. Na palcu brak bylo obraczki. Kiedy wyciagnal reke, by przekrecic klucz, zauwazyla, ze na przegubie mial na brazowym skorzanym pasku dopasowanym kolorystycznie do opalenizny skomplikowanie wygladajacy zegarek.
Otworzyl drzwi i wszedl do srodka pierwszy. Okno wewnatrz zasloniete bylo czarna tektura, zapalil wiec lampe na suficie. Pokoj byl mniej wiecej o polowe mniejszy od jego gabinetu, a caly srodek zajmowalo cos w rodzaju olbrzymiego stolu. Byla to plansza z makieta terenu z zielonymi pagorkami i przecinajaca go niebieska wstega rzeki, o wielkosci mniej wiecej trzy na szesc metrow. Znajdowaly sie na niej drzewa i sterczaly ruiny jakichs budynkow, a wiekszosc terenu zajmowaly dwie armie stojace naprzeciwko siebie. W sumie bylo kilkuset zolnierzy podzielonych na pulki. Figurki mialy niewiele ponad dwa centymetry wysokosci, natomiast wykonane byly z ogromna pieczolowitoscia.
– Wiekszosc z nich sam pomalowalem. Kazdemu staralem sie nadac jakies drobne cechy indywidualne, zeby sie troszke miedzy soba roznili.
– I rozgrywa pan tu bitwy? – spytal Grant, biorac do reki armate. Marr wyraznie nie dopuszczal intruzow na pole bitwy. Kiwnal glowa, dwoma palcami delikatnie wyjal armate z dloni Granta i ustawil ja z powrotem na planszy. – Bralem udzial w bitwie paintball – powiedzial Grant. – Gral pan w to kiedys?
Marr usmiechnal sie kwasno.
– Wybralismy sie kiedys z cala zaloga, ale nie moge powiedziec, zebym byl zachwycony: strasznie to niechlujne. Ale Johnowi sie podobalo i nawet sie odgraza, ze jeszcze tam wrocimy.
– Johnowi, czyli panu Balfourowi – domyslila sie Siobhan.
Polka wiszaca na scianie wypelniona byla ksiazkami: czesc dotyczyla modelarstwa, czesc poswiecona byla opisom slynnych bitew. Inne polki pelne byly przezroczystych plastikowych pudelek wypelnionych calymi armiami czekajacymi na swa szanse mszenia do boju.
– Zmienia pan czasami rezultaty bitew? – spytala Siobhan.
– Na tym polega cala strategia – wyjasnil Marr. – Analizuje sie, w ktorym momencie strona pokonana popelnila blad i probuje sie zmienic bieg historii. – Jego glos znow byl pelen pasji.
Siobhan przyjrzala sie krawieckiemu manekinowi odzianemu w wojskowy mundur. Wiele innych mundurow – w lepszym lub gorszym stanie – wisialo rozpostartych na scianach za szklem jak obrazy. Nigdzie natomiast nie bylo zadnej broni – tylko zolnierskie ubiory.
– To z wojny krymskiej – wyjasnil Marr, wskazujac na jedna z kurtek oprawiona w oszklona rame.
– Czy rozgrywa pan tez bitwy przeciwko innym graczom? – wtracil pytanie Grant.
– Czasami.
– I odwiedzaja tu pana?
– Tu nie, nigdy. W garazu przy domu mam znacznie wieksza makiete.
– To po co panu ta?
Marr usmiechnal sie.
– Zauwazylem, ze mnie to odpreza, pomaga myslec. A czasami udaje mi sie na chwile oderwac od biurka. – Zrobil pauze i dodal: – Myslicie, ze to takie dziecinne hobby?
– Alez skad – zapewnila go Siobhan, nie do konca szczerze. Pachnialo jej to czyms w rodzaju „zabawki dla duzych chlopcow”, znajdujac potwierdzenie w zachowaniu Granta, ktory wpatrywal sie w rozstawione armie z dziecinnym zachwytem w oczach. – A grywa pan tez jakos inaczej?
– To znaczy?
Wzruszyla ramionami, jakby chcac podkreslic, ze tak tylko pyta, wylacznie dla podtrzymania rozmowy.
– Bo ja wiem? Moze korespondencyjnie? Slyszalam, ze szachisci tak rozgrywaja swoje mecze. Albo moze przez Internet?
Grant rzucil na nia krotkie spojrzenie, domyslajac sie do czego zmierza.
– Znam takie witryny internetowe – odparl Marr – tylko ze potrzebne jest do tego takie specjalne urzadzenie.
– Kamera sieciowa? – podpowiedzial Grant.
– O wlasnie. I wtedy mozna grac nawet miedzykontynentalnie.
– Ale pan nigdy tego nie robil?
– Nie naleze do ludzi szczegolnie uzdolnionych technicznie.
Siobhan znow skierowala uwage na polke z ksiazkami.
– Slyszal pan kiedys o Gandalfie?
– O ktorym Gandalfie? – Siobhan patrzyla na niego w milczeniu. – Bo znam co najmniej dwoch: czarnoksieznika z
– Byl pan u niego w sklepie?
– Przez te wszystkie lata kupilem u niego troche rzeczy. Ale najczesciej kupuje w firmach wysylkowych.
– I przez Internet?
Marr kiwnal glowa.
– Tak, kilka razy. A wlasciwie, to kto wam o tym wszystkim powiedzial?
– O panskim zamilowaniu do gier? – spytal Grant.
– Tak.
– Dlugo pan czekal z tym pytaniem – zauwazyla Siobhan.
Popatrzyl na nia ze zloscia.
– Ale sie doczekalem i teraz pytam.
– Nie mozemy tego niestety ujawnic.
Wyraznie ta odpowiedz nie byla mu w smak, jednak powstrzymal sie od dalszych komentarzy.
– Czy slusznie sie domyslam – zapytal – ze gra, w ktora grala Flipa, w niczym nie przypominala tej tutaj?
– W niczym, prosze pana – odparla Siobhan.
Wygladalo, ze Marr odetchnal.
– Wszystko w porzadku, panie prezesie? – zapytal Grant.
– Wszystko w porzadku. Tylko, ze… ze to nam wszystkim tak bardzo lezy na sercu.
– Nie watpie – rzekla Siobhan. Potem znow sie rozejrzala wokol i dodala: – No coz, dziekujemy, ze pokazal nam pan swoje zabawki. Mysle, ze nie bedziemy pana juz dluzej odrywac od pracy… – Ruszyla ku wyjsciu, jednak w pol drogi stanela. – Pewna jestem, ze juz gdzies takiego zolnierzyka widzialam – powiedziala, jakby glosno myslac. – Czy nie przypadkiem w mieszkaniu Davida Costello?
– O ile pamietam, dalem mu jednego – potwierdzil Marr.
– Czy to wlasnie od niego… – Przerwal i pokrecil glowa. – Zapomnialem. Nie wolno wam przeciez ujawnic…
– Otoz to, panie prezesie – kiwnal glowa Hood.
Po wyjsciu z budynku Grant zachichotal.
– Nie byl zachwycony, kiedy nazwalas jego wojsko „zabawka” – powiedzial.
– Wiem i dlatego to zrobilam.
– W kazdym razie lepiej nie probuj tu otwierac konta. Pewnie by ci i tak odmowili.
Siobhan usmiechnela sie.