– Czy to nie jest niebezpieczne dla ludzi na tym statku?
– Dopoki czuwamy, nie powinno nic sie wydarzyc – odrzekl Paul. – Niech kapitan bedzie gotow do szybkiego odplyniecia, chociaz watpie, zeby nasi przyjaciele wrocili. Pozbawilismy ich elementu zaskoczenia.
– Dobrze – powiedzial Throckmorton i z determinacja zacisnal zeby.
– Ale co ja mam robic?
Paul wzial od Gamay whisky i dolal mu nastepna porcje na uspokojenie nerwow.
– Czekac – odparl.
33
Ekipa SOS potykala sie w marszu przez gleboki las. Straznicy byli bezlitosni. Therri sprobowala przyjrzec sie blizej przesladowcom, ale jeden z nich wbil jej lufe w plecy z taka sila, ze metal przecial skore. Zagryzla wargi, zeby nie krzyknac z bolu.
W lesie bylo ciemno, tylko tu i tam miedzy drzwiami blyskaly swiatla. W koncu las sie przerzedzil i staneli przed budynkiem z wielkimi drzwiami oswietlonymi zewnetrznym reflektorem. Wepchnieto ich do srodka i straznicy przecieli druty krepujace im rece. Potem zatrzasneli i zaryglowali zasuwane wrota.
Pachnialo benzyna, na podlodze byly plamy oleju. Pomieszczenie wygladalo na olbrzymi garaz, ale nie bylo tu pojazdow. Pod przeciwlegla sciana kulilo sie kilkudziesieciu przerazonych ludzi – mezczyzn, kobiet i dzieci. Na zmeczonych twarzach mieli wyraz udreki, w oczach strach na widok naglego pojawienia sie obcych.
Obie grupy patrzyly na siebie nieufnie. Po chwili mezczyzna siedzacy po turecku na podlodze wstal i podszedl. Mial pomarszczona twarz, since pod oczami i dlugie, siwe wlosy zwiazane w kucyk. Mimo brudnego ubrania, emanowala z niego godnosc. Kiedy sie odezwal, Therri zrozumiala, dlaczego wydal sie jej znajomy.
– Jestem Jesse Nighthawk – przedstawil sie i wyciagnal reke.
– Nighthawk – powtorzyla. – Wiec musi pan byc ojcem Bena.
Ze zdziwieniem otworzyl usta.
– Zna pani mojego syna?
– Tak, pracujemy razem w biurze SOS w Waszyngtonie.
Stary czlowiek popatrzyl ponad ramieniem Therri, jakby kogos szukal.
– Ben tu byl. Zobaczylem go, kiedy wybiegl z lasu z drugim mezczyzna, ktorego zabili.
– Tak, wiem. Benowi nic sie nie stalo. Widzialam sie z nim w Waszyngtonie. Powiedzial nam, ze jestescie w tarapatach.
Ryan wystapil naprzod.
– Przyjechalismy, zeby was stad wydostac.
Jesse Nighthawk spojrzal na niego i pokrecil glowa.
– Niepotrzebnie przyjechaliscie. Naraziliscie sie na wielkie niebezpieczenstwo.
– Zlapali nas, jak tylko wyladowalismy – powiedziala Therri. – Jakby wiedzieli, ze chcemy zlozyc im wizyte.
– Wszedzie maja obserwatorow – odparl Nighthawk. – Zly mi to powiedzial.
– Zly?
– Pewnie go poznacie. Jest jak potwor z koszmarnego snu. Zabil wlocznia kuzyna Bena. – Oczy Jesse’a zwilgotnialy na to wspomnienie. – Pracowalismy dzien i noc przy wyrebie lasu. Nawet kobiety i dzieci… – Glos mu sie zalamal ze zmeczenia.
– Kim sa ci ludzie? – zapytal Ryan.
– Nazywaja siebie Kiolya. To chyba Eskimosi. Nie jestem pewien. Zaczeli budowe w lesie po drugiej stronie jeziora na wprost naszej wioski. Nie bardzo nam sie to podobalo, ale mieszkamy nielegalnie na tej ziemi, wiec nie mamy nic do gadania. Pewnego dnia przyplyneli przez jezioro z bronia i zabrali nas tutaj. Wycinalismy drzewa i odciagalismy na bok. O co w tym wszystkim chodzi?
Zanim Ryan zdazyl odpowiedziec, rozlegl sie odglos otwieranych drzwi. Do garazu weszlo szesciu mezczyzn z wycelowanymi karabinami automatycznymi. Wszyscy wygladali tak samo. Mieli szerokie, ciemne twarze z wystajacymi koscmi policzkowymi i twarde spojrzenie oczu w ksztalcie migdalow. Najbardziej przerazajaco wygladal siodmy mezczyzna. Byl poteznie zbudowany, mial krotka, gruba szyje, glowa wydawala sie wyrastac wprost z barczystych ramion. Jego zoltawoczerwona skora byla ospowata, usta wykrzywial grozny grymas. Po obu stronach zmiazdzonego, bezksztaltnego nosa biegly pionowe tatuaze. Nie mial zadnej broni, poza nozem w pochwie przy pasie.
Therri patrzyla zaskoczona na czlowieka, ktory scigal Austina psim zaprzegiem. Rozpoznala okaleczona twarz i sylwetke jakby napompowana sterydami. Juz wiedziala, kogo Jesse mial na mysli, kiedy mowil o “zlym”. Zly przesunal wzrokiem po nowych wiezniach i zatrzymal spojrzenie czarnych oczu na Therri. Ciarki przeszly jej po plecach. Jesse Nighthawk i inni wiesniacy cofneli sie instynktownie.
Zly zauwazyl, ze wywolal strach, i usmiechnal sie usatysfakcjonowany. Wydal gardlowa komende. Straznicy wypchneli Therri, Ryana i Mercera z budynku i popedzili przez las. Therri zupelnie stracila orientacje. Nie miala pojecia, gdzie jest jezioro. Gdyby jakims cudem udalo jej sie uciec, nie wiedzialaby, gdzie sie skierowac.
Chwile pozniej miala jeszcze wiekszy zamet w glowie. Zblizali sie asfaltowa sciezka do sciany gestych jodel. Drzewa blokowaly droge jak ciemna, nieprzenikniona barykada. Kiedy byli kilka metrow od nich, czesc lasu zniknela i pojawil sie czworokat bialego oslepiajacego swiatla. Therri oslonila oczy. Gdy po chwili jej wzrok przyzwyczail sie do blasku, zobaczyla poruszajacych sie ludzi. Miala wrazenie, ze znalazla sie w swiecie z innego wymiaru.
Wprowadzono ich do ogromnego, jasno oswietlonego pomieszczenia z wysokim sklepieniem. Therri zrozumiala, ze sa w budynku zamaskowanym sprytnym kamuflazem. Budowla byla cudem architektonicznym, ale co innego zaparlo im dech – znaczna czesc przestrzeni wewnatrz kopuly zajmowal wielki, srebrzystobialy statek powietrzny.
Patrzyli w oszolomieniu na lewiatana w ksztalcie torpedy o dlugosci wiekszej niz dwa boiska pilkarskie. Przy ogonie mial cztery trojkatne stateczniki. Pod brzuchem sterowca wisialy na wysiegnikach cztery masywne silniki w ochronnych obudowach. Do podtrzymywania statku powietrznego sluzyl skomplikowany system stalych i ruchomych rusztowan. Wokol krzatalo sie mnostwo ludzi w kombinezonach. W hangarze rozbrzmiewalo echo pracy maszyn i narzedzi. Straznicy popchneli wiezniow naprzod, pod zaokraglony dziob zeppelina. Wisial nad nimi i Therri poczula sie jak robak, ktorego chca zgniesc butem.
Pod kadlubem sterowca niedaleko dziobu, znajdowala sie dluga, waska kabina z duzymi oknami. Kazano im tam wejsc. Przestronne wnetrze z kolem sterowym i postumentem kompasu przypominalo zwykly statek morski. Stal tam jakis mezczyzna i wydawal innym rozkazy. W przeciwienstwie do straznikow, ktorzy nie roznili sie od siebie, jakby wszystkich odlano z jednej formy, byl wysoki i przerazliwie blady. Glowe mial ogolona na lyso. Odwrocil sie i spojrzal na wiezniow przez ciemne przeciwsloneczne okulary. Odlozyl elektroniczny clipboard.
– No, prosze… Co za mila niespodzianka. SOS przybywa na ratunek.
Usmiechal sie, ale jego glos mial temperature wiatru znad lodowca.
Ryan zareagowal tak, jakby nie uslyszal drwiny.
– Nazywam sie Marcus Ryan. Jestem dyrektorem Straznikow Morza. To Therri Weld, nasz doradca prawny, i Chuck Mercer, dyrektor operacyjny.
– Nie ma potrzeby wymieniac nazwisk, stanowisk i numerow identyfikacyjnych. Doskonale wiem, kim jestescie – odrzekl mezczyzna. – Nie tracmy czasu. W swiecie bialego czlowieka wystepuje jako Frederick Barker. Moj lud nazywa mnie Toonookiem.
– Jestescie Eskimosami? – zapytal Ryan.
– Tak o nas mowia ignoranci. Jestesmy Kiolya.
– Nie pasuje pan do stereotypu Eskimosa.
– Odziedziczylem geny kapitana statku wielorybniczego z Nowej Anglii. To, co poczatkowo bylo upokarzajacym obciazeniem, umozliwilo mi zainstalowanie sie w swiecie zewnetrznym z korzyscia dla Kiolya.
Ryan zerknal w gore.
– Co to jest?
– Piekny, prawda? “Nietzsche” zostal potajemnie zbudowany przez Niemcow do wyprawy na biegun polnocny. Planowali uzywac go do lotow komercyjnych. Wyposazono go tak, zeby mogl zabierac pasazerow, ktorzy zaplaciliby