przypominalo zamek Draculi. Van zaparkowala i zauwazyla mezczyzne lezacego w hamaku na sasiedniej posesji. Postanowila wykorzystac okazje i zapoznac sie z nowym sasiadem.

– Dzien dobry, jestem wasza nowa sasiadka! – przywitala sie przez plot.

– Bardzo mi m-milo – przyjacielskim tonem odpowiedzial sasiad, podnoszac sie z hamaka. – B-bedzie pani mieszkac u Andersonow?

– Raczej nie, bede mieszkac w tamtym domu.

– Co?! – krzyknal mezczyzna. – Pani n-nie zartuje, p-prawda? Cz-czyzby kupila p-pani stary dom K- Katzenjammera?! Do diabla, w k-koncu dobrze w-wy-mowilem…

– Cos nie tak? – zachmurzyla sie Vanessa. – Wydaje mi sie, ze to przepiekny dom i kupilismy go nadspodziewanie tanio…

– O-oczywiscie, jestem pewien, ze t-tak – zgodzil sie rozmowca. – A-ale i tak pani przeplacila, jesli dala za niego chociaz jednego dolara. W tym domu s-straszy!

Van zaklela pod nosem w bezsilnej zlosci. W koncu zrozumiala, co ja niepokoilo caly czas. Przeciez wiedziala swietnie, ze bezplatny ser bywa tylko w pulapce na myszy.

– A skad pan wie? – zapytala sceptycznie. – Niby co, widuje sie tam przezroczyste postacie noszace glowy pod pacha?

– N-nie, t-tam n-nigdy n-nikogo nie w-widzia-no – wyjakal sasiad, krecac glowa. – Za to slyszano! M-mowia, ze n-na strychu mieszka j-jakis okropny potwor. Nocami chichocze i j-jeczy!

– A pan go slyszal?

– Slyszalem – przytaknal z powaga. – Gdy bylem jeszcze uczniakiem, zalozylismy sie z kolega, ze przenocujemy tam. W domu Katzenjammera juz wtedy nikt nie mieszkal. Okropnosc. A moj ojciec opowiadal, ze kiedy sam b-byl ch-chlopcem do domu dostal sie w-wlo-czega i w-wlazl na s-strych!

Mezczyzna zrobil wieloznaczna pauze.

– I…? – Vanessa uniosla brew.

– Wyskoczyl z d-domu jak oparzony – sasiad znizyl glos. – T-ten ch-chlopak o-osiwial w ciagu jednej n-nocy, a po t-trzech dniach umarl. N-nikomu n-nie opowiedzial, co widzial n-na strychu, a-ale to b-bylo c-cos strasznego! O-od t-tego czasu wejscie n-na strych zamurowali, a-ale chichotanie i tak slychac.

Vanessa zagryzla wargi. Teraz bylo jasne, dlaczego agent podczas oprowadzania z takim uporem nalegal, zeby zostawic strych w spokoju. Twierdzil, ze zmurszala podloga moze byc bardzo niebezpieczna.

Na ganek wyszla chuda kobieta o waskiej twarzy przypominajacej pyszczek myszy. Najwyrazniej paniusia slyszala cala rozmowe od pierwszego do ostatniego slowa, bo od razu rzucila sie na meza:

– Co ty tu straszysz te biedna dziewczyne, osle?! Znowu gadasz o tych swoich przywidzeniach?! Prosze pani – zwrocila sie do Vanessy – prosze nie sluchac mojego gluptasa. Calkiem oszalal, caly czas tylko opowiada bzdury!

– N-nic p-podobnego! – wybuchnal mezczyzna. – To nie zadne bzdury! S-sam slyszalem. I chichot slyszalem, i jeki!

– O Boze! – klasnela w rece kobieta. – Co za glupoty! Slyszales, no i co z tego? Sto razy tlumaczylam ci, glupku, ze to po prostu sowy! Sama raz widzialam jak do srodka przez okienko wlatywala sowa! Nie wiesz, ze duchow nie ma?

– N-nieprawda, sa! – upieral sie mezczyzna.

– Bzdury! Pani nie wierzy chyba w duchy?

– Sama nie wiem… – zwatpila Van. Przedtem nie wierzyla, ale ostatnimi czasy byla gotowa uwierzyc we wszystko.

– Masz ci los, ona tak samo! To tylko stary, ponury dom, i tyle!

– T-tak, pewnie… To d-dlaczego wszyscy wlasciciele t-tak sz-szybko sie wyprowadzali?

– Tez mi zagadka! – fuknela kobieta. – Wlasnie dlatego! I nie tak znowu szybko. Ostatni wlasciciel zdazyl doprowadzic elektrycznosc i zalozyc telefon. I nie waz sie wiecej straszyc sasiadow takimi opowiesciami!

Jesli pani sie boi, prosze przenocowac u nas – zaproponowala uprzejmie.

– Nie. Dziekuje. – Vanessa usmiechnela sie nieszczerze. – Mieszka ze mna moj… sama nie jestem na razie pewna, kim dla mnie jest, ale na pewno nie boi sie duchow.

– Jak kazdy normalny czlowiek! – Kobieta pogardliwie popatrzyla na meza. – Oj, przeciez jeszcze sie nie przedstawilismy! Jestem Margaret, a moj strachliwy maz to Cyryl.

– Vanessa. Vanessa Lee.

– Bardzo mi przyjemnie. – Margaret falszywie usmiechnela sie. – Pomoc pani wniesc rzeczy?

– Nie, dziekuje, sama dam rade. Mam tylko pare walizek.

– Jak pani sobie zyczy. – Sasiadka zagryzla wargi. Jasne bylo, ze nie tyle chce pomoc nowej znajomej, co wetknac nos w cudze sprawy. Van pomyslala, ze nalezy zabronic Kreolowi czarowania na podworku – ta paniusia z pewnoscia nie grzeszy nadmierna dyskrecja. A maz jakala tez nie wyglada na lepszego.

W agencji dali jej klucze do domu, ale Van calkiem o nich zapomniala i odruchowo nacisnela dzwonek. Podswiadomie oczekiwala, ze bedzie nietypowy, podobny do wyjacego dzwonka rodziny Addamsow, ale rozleglo sie zupelnie banalne „ding-dong”. Drzwi otworzyly sie prawie natychmiast.

– Witamy w domu, ma’am! – uroczyscie oznajmila postac stojaca na progu. Vanessa ze strachu zapiszczala i cofnela sie mimowolnie.

To nie byl Kreol. Ani nawet nie Hubaksis – do malenkiego dzinna zdazyla sie juz przyzwyczaic. Drzwi otworzyl dosc dziwny osobnik, niepodobny do zadnego z jej nowych znajomych. Niewysoki, mial troche powyzej metra, z wielka glowa calkowicie pozbawiona owlosienia, za to ozdobiona ogromnymi uszami gremlina, rozowa skora poorana glebokimi bruzdami, olbrzymimi jak spodki oczami i pomarszczonymi, bezzebnymi ustami.

– Pani jest panna Vanessa, ma'am? – na wpol pytajacym, wpol twierdzacym tonem powiedzialo indywiduum. – Sir Kreol kazal, zebym pania przywital.

– Tak, ja… on… to znaczy… A ty kim jestes? – Vanessa przeszla do ataku.

– Hubert. – Typ z powaga sklonil glowe. – Do uslug, ma'am. Naleze do rzadkiego obecnie gatunku uriskow. Sir Kreol zatrudnil mnie jako oficjalnego domowego skrzata.

– Ach, to tak! – odetchnela Vanessa z ulga. Coz, po ozywionej mumii starozytnego maga, dzinnie i stadzie demonow, maly skrzat nie wydawal sie grozny. – Jestes nowym niewolnikiem Kreola?

– ma’am! – wzdrygnal sie Hubert. – Bardzo prosze! Nie jestem niewolnikiem, jestem wolnym, najemnym sluzacym. Dostaje pensje!

– O? I za jaka kwote ten kretacz sie z toba dogadal?

– Pelne wyzywienie i nowy garnitur raz na miesiac, ma’am – oznajmil skrzat. – Mam nadzieje, ze nie uwazacie tego za wygorowana oplate? Moge wykonywac obowiazki majordomusa, lokaja, kucharza, koniuszego, ogrodnika, a takze szofera, chociaz to ostatnie znacznie utrudnia moj wyglad…

– Alez nie, wszystko w porzadku – uspokoila go Van, z trudem powstrzymujac sie od smiechu. Malutki urisk niezwykle przypominal typowego angielskiego kamerdynera, takiego jak opisany przez Wodehouse'a Jeeves. W polaczeniu z wygladem rozowego goblina dawalo to niezwykle komiczny efekt. – Powiedz, czy skrzat, ktoremu podarowano ubranie, nie staje sie wolny? Slyszalam o czyms takim.

– To nie calkiem tak, ma’am… – poprawil ja Hubert. – W stosunku do mojej rasy dotyczy to tylko obuwia. Jesli ktos z mieszkancow domu podaruje mi pantofel, kozak, kapec albo cos w tym rodzaju, rzeczywiscie bede zmuszony opuscic dom. Dlatego bardzo prosze powstrzymac sie od podobnych dzialan, chyba ze bedzie pani ze mnie niezadowolona. Pozwole sobie zapewnic pania, ze zrobie wszystko, aby do tego nie dopuscic. Musze dodac, ze z ogromna radoscia zaproponowalem swe uslugi panu. W naszych czasach zostalo juz tak niewielu prawdziwych magow…

– A po co masz komukolwiek sluzyc? – zdziwila sie Vanessa. – Czytalam, ze wiele skrzatow na odwrot, wyrzadza szkody. Na przyklad poltergeisty…

– Prosze pani! – oburzyl sie urisk. – Sens zycia mojej rasy polega na sluzeniu domowi i jego mieszkancom! Oczywiscie, niektore jednostki nie szanuja swojej pracy i zajmuja sie czyms wrecz przeciwnym, ale prosze mi wierzyc – nie jestem taki! Mieszkam tu od samego poczatku, przez cale zycie strzeglem tego domu i jego wlascicieli! Ku mojemu wielkiemu zalowi musialem robic to w tajemnicy, nie mowiac juz nawet o jakiejkolwiek zaplacie… Niestety, wiekszosc ludzi ma do skrzatow jakies uprzedzenia. Na szczescie magowi moge sluzyc jawnie. – Hubert lekko wygial koniuszki warg, co pewnie bylo usmiechem.

Вы читаете Arcymag. Czesc I
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату