najwyrazniej lubil to robic!

– Astrologia! – kontynuowal wzburzony Kreol, nie zwracajac uwagi na to, ze gdzies go ciagna. – Przyszlosc! Wrozbici! Za moich czasow topilo sie takich w wielkim Eufracie!

– I co… oj…! co go naszlo? – dziwila sie na glos Vanessa. Pisnela z bolu – Kreol, ktory z kazda chwila coraz bardziej przypominal pijanego, nadepnal jej na noge.

– Sadze, ze to duma zawodowa – powiedzial nieporuszony ojciec. – To przykre, gdy zarzucaja ci, ze nie znasz sie na swojej robocie. A podwojnie przykro, jesli zarzuty sa niezasluzone. Potrojnie – jesli stawia je ktos, kto sam na tym sie nie zna.

– To akurat rozumiem, ale zeby az tak… Co mu sie stalo?! – Vanessa potrzasnela Kreolem, ktory juz nie szedl, a zwisal, podtrzymywany przez nia i jej ojca. Wydawal przy tym dziwne dzwieki, przypominajace mieszanine chrapania i bulgotania.

– Nie wiem, co sie dzieje… – zachmurzyl sie Mao. – Gdzie macie apteczke?

– Po co nam apteczka! – zgrzytnela zebami Van. – Mamy przeciez tego… ludowego uzdrowiciela, a zeby go…

– Szewc bez butow chodzi… W takim razie polozmy go gdzies, bo zdaje mi sie, ze juz calkiem z nim kiepsko.

Kreol oddychal ciezko i charczal. Oczy wyszly mu na wierzch, nabiegly krwia, zyly na twarzy i rekach zgrubialy i pociemnialy.

– Niewolniku!… – wychrypial. – Gdzie jestes, niewolniku?

– Hubaksis! – wrzasnela Vanessa, gdy zorientowala sie, kogo wola Kreol. – Gdzie jestes, krasnoludku?!

Dzinn jak na zamowienie, wyskoczyl prosto ze sciany. W pierwszej chwili na jego twarzy malowala sie zwykla beztroska oraz niezadowolenie – no co, czego znowu ode mnie chcecie, wiecznie jestem wam do czegos potrzebny… Jednak potem, gdy zobaczyl Kreola, beztroska w mgnieniu oka zmienila sie w przerazenie.

– Panie?! – krzyknal, podlatujac blizej. – Panie, co z toba?! Co mam zrobic?! Tylko nie umieraj, panie, prosze, nie umieraj! – darl sie na cale gardlo. – Co zrobie bez ciebie?

– Milcz, niewolniku! – ledwie doslyszalnie wyszeptal mag, wypluwajac zaraz za slowami potoki wymiocin.

– Co z toba, panie?!

– Czczcz… arna zolcianka! – wyrzucil w koncu Kreol. – Idz… idz…

– Dokad mam isc, panie?!

– Idiota! – powiedzial resztkami sil mag, zanim ostatecznie stracil przytomnosc.

– Oj, nie, tylko nie to! – przerazil sie Hubaksis. – Tylko nie czarna zolcianka!

Rozdzial 11

Co znowu za czarna zolcianka? – naciskala na Hubaksisa Vanessa, podczas gdy jej ojciec badal puls na wpol martwego Kreola. Trzeba przyznac, ze mag wygladal bardzo zle – mniej wiecej tak, jak po wyjsciu z trumny.

– Choroba… – Zalamal rece dzinn. – Bardzo niebezpieczna choroba, bardzo niebezpieczna… Pan juz kiedys na to chorowal, wiec zapomnielismy o niej. A powinnismy wziac pod uwage, ze po powtornych narodzinach pojawi sie znowu! Wybacz mi, panie, wybacz!

– Szczegoly! – wysyczala Vanessa. – Co to za choroba? Jak sie ja leczy?

– Niebezpieczna! – wyszczerzyl sie Hubaksis makabrycznie. – Przechodzi sie ja tylko raz w zyciu, ale niewyleczona na czas jest smiertelna. Czlowiek najpierw zolknie, potem czernieje, a potem umiera. Nie znasz tak powszechnej choroby?

– Nigdy o niej nie slyszalam. – Van machnela reka. – U nas nikt na to nie choruje.

– Macie szczescie… – Dzinn pokiwal z zazdroscia glowa. – Kiedys wielu ludzi na nia chorowalo… Pan ja leczyl, przychodzilo do niego duzo chorych…

– Mowisz, ze juz na to chorowal?

– No, tak. – Z powaga pokiwal glowa dzinn. – Ona, to znaczy choroba, moze dlugo siedziec w czlowieku, zupelnie niezauwazalnie – nie widac, ze jest chory. A potem wystarczy mocno sie zdenerwowac, zolc podchodzi do serca, no i… Zazwyczaj tak bywa. Specjalnie na taka okazje pan zawsze mial pod reka eliksir, gdyby nagle sam…

– I gdzie on jest?! – Vanessa solidnie potrzasnela malenkim dzinnem. – Gdzie ten wasz przeklety eliksir?!

– Nie wzielismy go ze soba! – wrzasnal Hubaksis. – I wiecej nie robilismy! Po co, jesli pan juz chorowal?! Kto mogl wiedziec, ze tak bedzie…? No i calkiem zapomnielismy, to bylo tak dawno… U nas wtedy tez epidemia sie skonczyla, przestali chorowac… Jak tylko wytepili klosow… chociaz to niewazne.

– Co robic? – zapytala Van z wymuszonym spokojem.

– Tylko bez paniki! – Mao wstal z kanapy i podszedl do Vanessy i Hubaksisa. – Jesli lekarstwo przygotowano raz, to mozna przygotowac i po raz drugi. Najwazniejsze – znalezc recepture.

– Wlasnie! – Oczy Vanessy zablysly. – To niemozliwe, zeby w tej jego glupiej ksiazce nie bylo receptury!

– W jakiej znowu ksiazce? – nie zrozumial ojciec.

– No tej magicznej, ktora Kreol pisal przez dwa tygodnie… Potem ci opowiem. Hubi, jest tam receptura, czy nie ma?

– Powinna byc… – odpowiedzial Hubaksis po namysle. – Trzeba poszukac.

– Mnie interesuje, ile mamy czasu – rzekl Mao. – Wyglada bardzo zle…

– Pan jeszcze nie zaczal zolknac? – Hubaksis przelecial przez jego glowe. – Jeszcze nie… Mysle, ze trzy, cztery godziny…

– Ile?! – zdenerwowala sie Vanessa. – Czemu milczales, osle, chodzmy szybko przejrzec ksiazke. Ej, Hubert, jestes tutaj?

– Tak, ma’am – z namaszczeniem odpowiedzial skrzat, wychodzac prosto z powietrza.

– A to kto znowu? – Zmruzyl oczy Mao, ktorego nic juz nie dziwilo.

– Nasz domowy skrzat, Hubert.

– Bardzo sie ciesze z naszego spotkania, sir. – Uklonil sie urisk. – W czym moge pomoc?

– Tato, Hubercie, wezcie chorego i zaniescie go do gabinetu. Niech bedzie pod reka.

– Ja tez pomoge – zamruczal Butt-Krillach, pojawiajac sie, jak zwykle, nieoczekiwanie.

– Tylko ciebie nam brakowalo… – Van spojrzala na niego niechetnie.

Gdy dotarli do osobistych pokoi maga, Mao tylko lekko uniosl brwi. Kreol nie zdazyl jeszcze zmienic swojego barlogu w prawdziwy gabinet czarodzieja, nie bylo tam wiec nic szczegolnie niezwyklego.

Dlugo wertowali ksiege. Najpierw od poczatku, potem od konca. Kreol na razie zapisal dwie trzecie grubego woluminu, ale tak drobnym pismem, ze mozna bylo sie tylko dziwic, jak udalo mu sie zrobic to w ciagu dwoch tygodni. Poczatkowo Hubaksis dawal rozne rady, ale nie bylo z nich zadnej korzysci.

– W jakim to jezyku? – zapytal ojciec, zagladajac corce przez ramie.

– Sumeryjskim – krotko odpowiedziala Vanessa, nerwowo przewracajac strony.

– Nie wiedzialem, ze umiesz czytac po sumeryjsku… – Pokiwal ze zdziwieniem glowa. – Kiedy zdazylas sie nauczyc?

– To wszystko on, magik przeklety… – wycedzila przez zeby Van. – Umie takie rzeczy.

– Moze zajrzysz do spisu tresci? – ciagnal Mao, widzac bezskuteczne poszukiwania cofki.

– Nie ma tu zadnego spisu tresci! – odgryzla sie coraz bardziej zla Vanessa. Kreol zaczal juz zolknac. – Ani numeracji stron! I w ogole zadnego porzadku! Chyba pisal wszystko jak leci – co mu sie przypomnialo, to pisze!

Minelo jeszcze dziesiec minut. Vanessa sapala coraz glosniej i glosniej.

– To bez sensu! – jeknela, zatrzaskujac ksiazke i z rozpacza popatrzyla na Kreola. – Ledwie moge sie zorientowac, co on tam naskrobal! Ej, Hubi, nie ma zadnego innego sposobu?

Hubaksis westchnal ze smutkiem. Z jego jedynego oka wyplynela samotna lezka.

– Oczywiscie, ze sa… – odpowiedzial smetnie. – Mnostwo. Mozna poprosic o pomoc maga-uzdrowiciela. Macie takiego? Mozna wezwac demona leczacego chorobe. Umiecie? Mozna zlozyc ofiare bostwu uzdrawiania. Macie tu taka swiatynie? Mozna podac mu Wielkie Panaceum. Macie tu takie lekarstwo?

Вы читаете Arcymag. Czesc I
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату