matka.

– Uciekac, ale juz! – syknela w strone stworow roznej masci.

Hubert w mgnieniu oka stal sie niewidzialny, Hubaksis przelecial przez sciane. Butt-Krillach znowu wlazl pod kanape.

Agnes Lee wpadla do srodka jak wicher, ze zdziwieniem mrugajac na widok pazurzastej lapy znikajacej pod kanapa. Demon spoznil sie o ulamek sekundy. Nie dala po sobie nic poznac, najwyrazniej dochodzac do wniosku, ze cos sie jej przywidzialo.

– Moj drogi wybacz to moja wina dopiero co przyjechalismy ale to jest bardzo pilne i ja po prostu nie moge zawiesc moich przyjaciol samolot mam za dwie godziny nie obrazisz sie bilety juz sa zamowione taki nieoczekiwany telefon myslalam ze tydzien pozniej jeszcze raz przepraszam! – wyrzucila z siebie na jednym oddechu.

Kreol zamrugal, starajac sie wylowic sens z tego terkotania, ale bez powodzenia. Za to Van i jej ojciec sluchali calkiem spokojnie, bo przez lata, ktore spedzili z mamuska, zdazyli przyzwyczaic sie do jej sposobu prowadzenia rozmowy.

– I co tym razem? – zainteresowal sie Mao, niezbyt poruszony. – Zieloni? Walka o pokoj? Obrona feminizmu?

Rzecz w tym, ze Agnes byla bardzo energiczna osoba. Za dawnych czasow w Zwiazku Radzieckim takich ludzi nazywano aktywistami. Jednak tego rodzaju porywy byly jakos uporzadkowane (chociaz w nie najlepszy sposob), natomiast w USA bylo calkiem inaczej. Dlatego Agnes kierowala swoja burzliwa dzialalnosc we wszystkie strony naraz. Dzisiaj leciala do Hagi na konferencje dotyczaca ratowania wielorybow przed wymarciem, a dnia nastepnego juz bronila prawa kanibali do samowyrazania poprzez spozywanie wspolbraci. Byla czlonkiem tuzina roznego sortu stowarzyszen, przy czym we wszystkich zajmowala dosc wysokie stanowiska. Walczyla o wszystko rowno. Albo przeciwko wszystkiemu – jak popadlo. Rozsadzajaca ja energia nasilila sie znacznie w ciagu kilku ostatnich lat. Mao dawno pogodzil sie z tym i tylko wzruszal ramionami, gdy Agnes nieoczekiwanie zawiadamiala, ze doslownie za chwile leci do Wietnamu pomagac weteranom wojennym, wiec nie trzeba czekac na nia z kolacja.

– Wiedzialam ze zrozumiesz to jest zjazd artystow-abstrakcjonistow-homoseksualistow walczacych o swoje prawo do swobodnego tworzenia w Amsterdamie nie wszedzie ludzie zrozumieli ze sztuka nie zna granic i moze byc jakakolwiek to potrwa trzy – cztery dni byc moze nawet caly tydzien a juz na pewno wroce za dziesiec dni ale moze polecisz ze mna zdaze jeszcze kupic drugi bilet.

– Nie, nie – odmowil przestraszony maz. – Nie chce ci przeszkadzac…

Agnes z zadowoleniem pokiwala glowa. Rzeczywiscie, podczas tego typu imprez maz byl dla niej tylko ciezarem.

– A co z domem? – zainteresowal sie bez wiekszej nadziei.

– Ach zajmiemy sie tym po moim powrocie wybacz wiem ze z przyjemnoscia zalatwilbys wszystko sam ale zupelnie nie masz gustu i mozesz kupic cos podobnego do tego koszmaru wybacz coreczko ale jestem pewna ze ty i Larry nie macie nic przeciwko temu aby Mao pomieszkal z wami przez kilka dni przeciez wasz dom jest taki duzy.

– Jestem za. – Vanessa objela ojca. – A ty?

– A? – Kreol wzdrygnal sie, gdyz dotad jak zaczarowany patrzyl na usta Agnes. Nie mogl uwierzyc, ze naprawde sie zamknely.

– Nie masz nic przeciwko temu, zeby tata pomieszkal przez tydzien w ktoryms z pustych pokoi?

– A dlaczego by nie? – Wzruszyl ramionami Kreol. Agnes irytowala go, ale jej maz byl o wiele sympatyczniejszy. – Nie mam nic przeciwko, kobieto, jedz na ten swoj… no tam, gdzie sie wybierasz – zakonczyl niezgrabnie.

– Posluchaj Larry jestes bardzo milym mlodziencem ale z pewnoscia nie zaszkodziloby ci zapisac sie na kurs dobrych manier – wypalila oburzona Agnes. – Jedna z moich znajomych prowadzi takie kursy jesli chcesz polece cie bo to po prostu koszmar!

– Nie przejmuj sie, mamo, po prostu tam, skad on pochodzi, tak jest przyjete – czule wyszeptala Vanessa, obejmujac matke. – Ale pracujemy nad tym, prawda?

Kreol tepo utkwil w niej wzrok, nie rozumiejac, czego od niego chce.

– Prawda? – zapytala jeszcze czulej, nadeptujac mu przy tym na stope.

– Tak!!! – wypalil mag, ledwie powstrzymujac sie, by nie wrzasnac z bolu. Van wazyla nie wiecej niz piecdziesiat piec kilo, ale mial wrazenie, ze po jego nodze przespacerowal sie hipopotam, i to nie zwyczajny, ale cierpiacy na otylosc.

Agnes jeszcze raz spojrzala spod oka na Kreola. Jako zaangazowana feministka nie tolerowala slowa „kobieta”, uwazajac, ze poniza ono jej ludzka godnosc.

– Nie musicie mnie odprowadzac wezwe taksowke – powiedziala, nadal zla.

Vanessa natychmiast zapewnila matke, ze zadna taksowka nie jest potrzebna, ze bedzie po prostu szczesliwa, odwozac ja na lotnisko, ze bardzo ja kocha, i tak dalej. Swietnie wyczula, ze jesli tego nie powie, matka obrazi sie na dobre i dlugo bedzie potem sie dasac. Nie bylby to pierwszy raz.

Mao zamknal za Vanessa drzwi i odwrocil sie, zeby zobaczyc, czym zajmuje sie Kreol. Skrajnie zdziwiony mag przysluchiwal sie dzwiekom dochodzacym ze sluchawki telefonu. Potem odlozyl sluchawke na widelki i wyraznie powiedzial:

– Ja, Kreol, Pierwszy Mag Imperium Sumeru, chce rozmawiac z Vanessa. Wykonaj!

Telefon milczal glucho. Kreol odczekal chwile i powtorzyl rozkaz. Nic sie nie zmienilo.

– To tak nie dziala – sprobowal wyjasnic Mao. Kreol zasepil sie, ale nic nie odpowiedzial, z uporem starajac sie przekonac telefon do wykonywania jego polecen.

Rozdzial 12

Miejsce akcji – stary cmentarz w poblizu Tournai, niewielkiego, belgijskiego miasteczka polozonego niedaleko granicy z Francja.

Na cmentarzu tym od wielu lat nikogo nie grzebano. Niewielu ludzi go odwiedzalo – ot, czasem zbladzi w te okolice przypadkowy przechodzien albo zajrzy jakis krewny kogos dawno pochowanego. A teraz, o polnocy, nie bylo tu nawet bezpanskich psow.

Noc byla malo sympatyczna. Nad cmentarzem, a takze nad calym okregiem, rozszalala sie straszna burza, jakiej nie pamietali nawet najstarsi mieszkancy Tournai. Blyskawice przecinaly niebo jak ogniste kopie, gromy grzmialy tak, ze moglyby zagluszyc setke perkusistow.

Jedna z blyskawic przycmila pozostale. Uderzyla dokladnie w srodek cmentarza, niedaleko od najstarszej mogily, z ktorej nagrobka napis starl sie tak dawno, ze nikt juz nie pamietal, kto byl tam pochowany. I na tym powinno sie skonczyc – pioruny uderzaja wszedzie. Ale tym razem zdarzylo sie cos wiecej.

W miejscu, gdzie uderzyla blyskawica, rozwarlo sie cos na ksztalt gigantycznej szczeliny z postrzepionymi brzegami. Wynurzyl sie z niej bezksztaltny klab i szczelina zamknela sie, wydajac z siebie na pozegnanie cichy trzask, jaki zwykle towarzyszy slabemu wyladowaniu elektrycznemu.

Ow nieokreslony ksztalt przez kilka chwil lezal nieruchomo, nastepnie powoli wyprostowal sie i stanal na dwoch nogach, przybierajac postac przystojnego, delikatnego mlodzienca w wieku okolo osiemnastu lat. Emanowalo z niego dziwnie nieziemskie, nieludzkie piekno. Podobna urode mozna zobaczyc na portretach aniolow lub twarzach chorych na suchoty. Mlodzian nie byl jednak ani wyslannikiem niebios, ani suchotnikiem.

Zrodzony przez blyskawice mlodzieniec zachowal pozory podobienstwa do czlowieka, lecz na pewno nim nie byl. Po pierwsze, jego wlosy, wasy i ledwie widoczna brodka byly idealnie biale jak swiezy snieg. Taka sama barwe mialy jego paznokcie – zdawalo sie, ze mlodziencowi wlasnie zrobiono manikiur w ekscentrycznym kolorze. Ale najwazniejsze byly oczy, biale jak para kurzych jaj. Nie posiadaly ani zrenic, ani teczowek – tylko niesamowite bielmo – jak u niewidomego.

Pojawiajac sie na naszej grzesznej ziemi, przybysz nie zawracal sobie glowy ubraniem. Byl nagi jak Adam przed popelnieniem grzechu pierworodnego, ale bynajmniej nie tak nieszkodliwy.

Вы читаете Arcymag. Czesc I
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ОБРАНЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату