– Nie poddawaj sie, coreczko! – Poruszony do glebi ojciec potrzasnal Vanessa. – Poszukaj jeszcze w ksiazce!

– Chwileczke… – Twarz Vanessy rozchmurzyla sie. – Jakze moglam zapomniec, idiotka!

Wyciagnela spod koszulki wiszacy wciaz na piersi amulet i glosno rozkazala:

– Slugo, otworz magiczna ksiege na stronie z receptura lekarstwa na czarna zolcianke!

Ksiazka sama otwarla sie, strony zatrzepotaly jak skrzydla motyla. Po kilku sekundach znieruchomialy i ksiega zaprezentowala wszystkim upragniona recepture.

– Jak to…? – Mao oslupial. Przyzwyczail sie jakos to otaczajacych go cudow, ale gdy jego wlasna corka…

– Potem ci wytlumacze… – Machnela reka Vanessa, uwaznie czytajac recepture.

Szybko poruszala wargami, z trudem radzac sobie z okropnym charakterem pisma maga – twarz Kreola wciaz jeszcze byla zolta, ale z minuty na minute stawala sie coraz ciemniejsza.

– I tak… – mamrotala. – Najpierw jakies kulinaria. Trzy lyzki suszonych gozdzikow, szczypta galki muszkatolowej, trzy krople soku z cytryny, jedna czwarta filizanki surowej wody… Dalej jakies swinstwa. Zolc szczura, srodek oka zaby, kropla mozgu niedojrzalego mezczyzny, ktory zmarl na zakazna chorobe… Brrr! Co za swinstwo! Gdzie ja to wszystko znajde w ciagu godziny?! – Glos Vanessy zmienil sie w desperacki pisk.

– Polowe tego mam w kuchni, ma’am – oznajmil nieporuszony Hubert. – Jesli nie ma pani nic przeciwko, przyniose wszystko, co jest potrzebne.

– Dawaj, dawaj. – Mao pokiwal glowa. – Tylko nie pokazuj sie na oczy tym nienormalnym damom, bo inaczej w miejskim zoo pojawi sie nowy mieszkaniec.

– Jak pan rozkaze, sir – sucho odpowiedzial skrzat, stajac sie znow niewidzialny.

– A skad wziac reszte? – westchnela Van ze zmeczeniem.

– Coreczko… a twoj kawaler nie ma jakiegos tam… no, nie wiem… laboratorium, albo czegos w tym stylu…? Moze poszukamy?

– Co ja bym bez ciebie zrobila, tatusiu! – Van usmiechnela sie z wdziecznoscia, wyskakujac za drzwi.

– Beze mnie w ogole bys sie nie urodzila… – burknal stary Chinczyk dobrodusznie, ruszajac w slad za nia. Za nim malowniczo podazal czteroreki demon i malutki dzinn.

Mimo ze Kreol i Vanessa mieszkali w domu Katzenjammera dopiero dwa tygodnie, mag zdazyl juz zgromadzic pokazna kolekcje skladnikow do wywarow i eliksirow. Znakomita wiekszosc tej kolekcji wywolywala mdlosci.

– Szczurza zolc… szczurza zolc… szczurza zolc… – Van wodzila palcem po byle jak naklejonych kartkach z niewyraznymi napisami. Kreol przykleil je tylko po to, zeby nie pomylic krwi zmii z krwia zaskronca. Albo cos w tym rodzaju. – Mam zolc szczura! Fuj, co za swinstwo… a pachnie jeszcze gorzej.

– A tu sa oczy zaby – poinformowal Hubaksis. – Stoja tam, na polce.

– To ja mu nalapalem – wyszczerzyl sie zadowolony Butt-Krillach. – I szczury, i zaby, i wiele innych stworzen. Co wieczor dawal mi liste czego potrzebuje.

– Dlaczego od razu nie powiedziales, ze chodzisz zalatwiac sprawy? – zaburczala Van, ktora nie wybaczyla jeszcze demonowi, ze dostal sie do gazet wczesniej niz ona.

– Lepiej by ciebie, jednooki, wyslal po szczury – usmiechnal sie Mao. – Bylaby uczciwa walka – jeden na jeden, akurat masz odpowiednie rozmiary.

– Mnie pan odprawil na cmentarz – nadal sie Hubaksis i zaraz spytal: – Caly czas jest nieprzytomny?

Van kiwnela glowa, nie odwracajac sie.

– W takim razie powiem, ze jest bydlak i tyle! – zwyciesko krzyknal Hubaksis. – Nasz demon sam sie wyrywal pokopac w mogilach, a on mnie poslal! Najwazniejsze – zdobyc dla niego mozg kogos, kto umarl na jakas zaraze!

– I zdobyles?! – Vanessa energicznie odwrocila sie do niego.

– O, to! – fuknal dzinn, przezywajacy caly czas nieprzyjemne wydarzenie. – Tam jest, na trzeciej polce od dolu.

– A dlaczego tak malo? – nachmurzyla sie Van, zagladajac do pudeleczka z rozowa kasza. Dobrze chociaz, ze Van swego czasu musiala prawie pol roku pracowac w kostnicy – w przeciwnym przypadku czulaby jeszcze wieksze obrzydzenie.

– Wiecej nie dalem rady podniesc – zazgrzytal zebami dzinn. – Nawet za te troche powinniscie byc mi wdzieczni.

Hubert dostarczyl przyprawy, wiec Van zaczela, zagladajac co chwila do magicznej ksiegi, mieszac razem wszystkie paskudztwa. Szlo jej kiepsko – Kreol uzywal starosumeryjskich jednostek miary, a Van w zaden sposob nie potrafila przeliczyc ich na wspolczesne gramy i lyzki stolowe. Dobrze chociaz, ze szczypta byla taka sama, jak w starozytnym Babilonie.

– Sluchaj dzinnie… jak ci tam? Hubaksis…? – Mao w zadumie tarl dolna warge. – A ten kawale… to znaczy twoj pan, posylal cie na cmentarz tylko po ten mozg, czy po cos jeszcze?

– Tylko po mozg – odrzekl dzinn, jak zaczarowany patrzac na Vanesse, miotajaca sie przy przesypywaniu galki muszkatolowej. – Byl mu do czegos pilnie potrzebny!

– Posluchaj… mmmm… Hubercie, a Kreol nie prosil cie ostatnio o takie same przyprawy? – w zadumie ciagnal Mao.

– Tak, sir, prosil – odpowiedzial urisk, zaciskajac wargi. – Trzy dni temu, jesli to pana interesuje.

– Coreczko! – Mao uderzyl sie w czolo.

– Tato, nie przeszkadzaj, jestem zajeta! – zjezyla sie mila corunia.

– Coreczko, wysluchaj mnie, prosze! – powiedzial ojciec smutnym glosem. – Badz tak dobra i spojrz wlasnymi oczami na przedmiot, ktory trzymam w prawej rece, a potem mozesz zajmowac sie swoimi niezwykle waznymi sprawami!

Vanessa odwrocila sie z rozdraznieniem, szykujac sie, aby powiedziec ukochanemu tatusiowi wszystko, co mysli o ludziach, ktorzy w tak waznej chwili zawracaja jej glowe glupotami, ale slowa uwiezly jej w gardle, gdy zobaczyla napis widniejacy na flakoniku w reku ojca. Bylo na nim napisane (po angielsku!): „Lekarstwo na czarna zolcianke. Podac mi, gdy zachoruje. Zabije wszystkich, jesli umre!”.

– Przygotowal sie zawczasu… – wyszeptala uszczesliwiona Vanessa, obracajac w reku flakonik. – Wiedzial, i zawczasu przygotowal lekarstwo!

– I specjalnie postawil w najbardziej widocznym miejscu – podkreslil Mao. – A tak przy okazji, buteleczka stala tutaj, na srodku stolu.

– Lepiej by bylo, gdyby pan kogos uprzedzil – powiedzial Hubaksis. – Nie trzeba by bylo szukac…

– Pewno nie zdazyl – wtracil swoje trzy grosze Butt-Krillach. – Albo zapomnial.

Vanessa ostroznie przysunela flakonik do warg Kreola, marszczac sie zawczasu – taki „aromat” bil z lekarstwa. Najprostszy ludzki odruch nakazywal dac mu cos slodkiego do popicia, ale w magicznej ksiedze wyraznie bylo napisane: „Dokladnie przestrzegac receptury! Nie rozcienczac! Wypic jednym haustem, nie popijac!”. Vanessa z calych sil starala sie nie pamietac, ze w sklad lekarstwa wchodzi ludzki mozg. Tylko kropla, ale zawsze…

Przynajmniej dzialalo skutecznie. Z twarzy maga prawie natychmiast znikla czarna barwa, zastapila ja zolc, a potem skora odzyskala naturalny, sniady kolor. Oczy otwarly sie, blysnely szara stala i Kreol, wciaz jeszcze slabym glosem wymamrotal:

– Dziekuje…

– Panie, panie! – zapiszczal szczesliwy Hubaksis, przepychajac sie blizej.

– Nie dotykaj mnie, niewolniku, smierdzisz! – Kreol zmarszczyl sie, z obrzydzeniem pociagajac nosem.

– Poznaje starego, dobrego Kreola… – slabo usmiechnela sie Van.

Po dziesieciu minutach mag byl juz w idealnym porzadku. Pospiesznie wymowil slowo Uzdrowienia, ostatecznie pozbyl sie choroby i przeciagnal sie, az trzasnelo mu w stawach.

– Chce jesc! – oznajmil gromkim glosem.

– I co jeszcze?! – fuknela Vanessa. – Ty, magiku zapowietrzony, dlaczego nie uprzedziles mnie, ze mozesz zachorowac? A w ogole, czy to nie jest zarazliwe?

– Teraz juz nie jest zarazliwe, nie boj sie…

– Szykujesz mi jeszcze jakies siurpryzy?

– Co niby szykuje? – zacukal sie mag. – Dlaczego nie znam tego slowa?

Ktos zapukal do drzwi. To stukanie – zdecydowane, pewne siebie, mowiace, ze drzwi za chwile otworza sie bez wzgledu na to, czy ktos powie „Prosze!” – Vanessa rozpoznalaby posrod tysiaca innych. Tak stukala tylko jej

Вы читаете Arcymag. Czesc I
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату