najwyrazniej uwazal, ze przyciagnieto go tutaj na prozno – mowil o tym jego smetny wyglad.
– Pani Foresmith? – przywital ja gospodarz prawdziwym chinskim uklonem. – Pan…
– Johnson – przedstawil sie basem policjant.
– Czemu zawdzieczam wizyte? – uprzejmie zainteresowal sie Mao.
– Sam pan najlepiej wie! – fuknela Margaret.
– Prosze wybaczyc, ale nie mam pojecia… – Mao bezradnie rozlozyl rece.
– A gdzie sa gospodarze? – Namolna sasiadka starala sie zajrzec do srodka. – Ta dziewczyna i ten wariat?
– Ma pani na mysli moja corke i mojego przyszlego ziecia? – Mao nadal glosowi nieco chlodniejsze brzmienie. Jak na prawdziwego Chinczyka przystalo, potrafil wspaniale poslugiwac sie intonacja do wyrazania uczuc. – Sa w Los Angeles, odwiedzaja naszych przyjaciol. Wroca za trzy dni. W tym czasie ja dogladam domu. Czy ma pani jeszcze jakies pytania, pani Foresmith?
– Przepraszam… eee… – zaczal policjant, drapiac sie po karku.
– Po prostu Mao – pospiesznie przedstawil sie Mao.
– Tak, Mao… hmm. Tak jak wasz przywodca, tak? Zabawne…
Mao postanowil nie wyjasniac, ze Mao Zedong rzadzil w Chinach dawno temu, jego czasy minely bezpowrotnie i obecnie nikt go nie uwaza za przywodce. W zasadzie, Jiang Zemina tez nie darzyl cieplym uczuciem. Podobnie jak George’a Busha i w ogole wiekszosci politykow.
– No wiec tak, panie Mao… – Johnson caly czas staral sie wyjasnic powod swej wizyty. Widac bylo, ze sam nie calkiem rozumie, czemu wlasciwie tu przyszedl. – A wiec ta… hmmm… Tak. Prosze jeszcze raz powtorzyc personalia.
– Mao – cierpliwie przypomnial jego rozmowca.
– Pyta mnie! – gniewnie przerwala Margaret. – Ile razy mozna panu powtarzac? Foresmith! Margaret Foresmith!
– Tak. No wiec tak… hmmm… Pani Foresmith twierdzi, jakoby ukrywal pan u siebie… no… tak… Jak pani powiedziala? Tak, to znaczy… Jakiegos potwora, czy co… Nie ma pan czasem jakiejs malpy albo czegos takiego? Moze kangura? – zapytal policjant z nadzieja. Bardzo chcial jak najszybciej wyjasnic nieporozumienie.
– Potwora? – Mao podniosl lewa brew w wyrazie zdumienia i dezaprobaty. – Konkretnie jakiego potwora?
– Pan to powinien wiedziec najlepiej! – Kobieta nachylila sie agresywnie w jego strone. – Jeszcze pyta, jakiego! Czy wedlug pana jestem slepa?! Sama widzialam, jak otwieral drzwi! Okropny, jak lysa malpa, z paszcza pelna zebow! A jaki mial leb – jak u kosmity! A moze to jest kosmita?
– No… – Johnson usilowal sie usmiechnac. Zauwazywszy, ze Margaret patrzy w inna strone, ukradkiem postukal palcem w czolo. – Nic pan nie wie… mmmm… Mao?
– Niestety, nie – odpowiedzial Mao glosem suchym jak pieprz. Zauwazyl obok dumnie przechodzacego Fluffiego i zaprezentowal go nieproszonym gosciom. – Byc moze tego potwora ma pani na mysli, droga sasiadko?
– Ma mnie pan za skonczona wariatke? – rozezlila sie.
– Pani to powinna wiedziec najlepiej! – przedrzeznial ja Mao. – Moze pomylila pani telewizor z oknem? Nie wiem jak u panstwa, ale w naszym domu nie ma zadnych potworow!
– Mmmm… tak! Hmmm… – mruknal policjant. – Pani… eee… niewazne, moze pani mimo wszystko… no, nie wiem… pomylila sie? Nie? Hmm, tak. Cos sie przywidzialo, co?
– Wiem, co widzialam! – przerwala mu Margaret z godnoscia. – Panie wladzo, w tym domu juz od dawna dzieje sie cos dziwnego, nie pierwszy raz to zauwazylam! Pana obowiazkiem jest przeprowadzenie rewizji!
– Kchy… – chrzaknal policjant. – Przepraszam… eeee, niech to diabli, ciagle zapominam, jak pani… a niby na jakiej podstawie? Dlatego, ze pani przywidzial sie kosmita? A nawet jesli sie nie przywidzial, nasze prawo nic nie mowi o tym, ze nie wolno trzymac kosmitow. Jesli pania zje albo przynajmniej pogryzie, wtedy owszem – prosze przyjsc i zlozyc skarge. Zamkniemy kosmite i tych, ktorzy go ukrywali. A do tego czasu – adieu! Do widzenia po francusku, hmm, tak!
Mao, ktory nie spodziewal sie po tym tepawym w wygladu tlusciochu takiej zwiezlej i rozsadnej wypowiedzi, chrzaknal w tej samej chwili z uznaniem.
– Nie zostawie tego tak! – zagrozila na pozegnanie Margaret, patrzac jak zmykaja sie drzwi wejsciowe.
– Butt, jestes tu? – cicho zapytal Mao, spogladajac przez wizjer, by upewnic sie, ze uparta sasiadka nie szpieguje gdzies w poblizu.
– Jestem tutaj, panie Lee – miauknal gdzies w poblizu czteroreki demon.
– Do powrotu Van i Kreola nie ruszysz sie z domu ani na krok. Niech oni zdecyduja, co z toba zrobic. Mam przeczucie, ze ta… – Mao zaklal pod nosem – rzeczywiscie nas nie zostawi. Bedzie teraz siedziec i sledzic nas przez lornetke. Moze nawet z aparatem fotograficznym.
– Ludzie maja jeszcze kamery wideo – dodal Butt-Krillach.
– Tak, kamery tez… – westchnal Mao. – Sluchaj, juz dawno chcialem cie zapytac, nie masz nam za zle, ze tak cie nazywamy?
– A o co chodzi? – nie zrozumial Butt-Krillach.
– No wiesz… „But”. Troche glupio nazywac sie jak kapec lub kalosz… – wymamrotal Mao.
– Jest nieskonczenie wiele jezykow… – Elwen obojetnie wzruszyl dwiema parami ramion. – Dowolne slowo w jakims jezyku moze brzmiec glupio. Mozecie mnie nazywac, jak wam sie podoba.
Pani Foresmith rzeczywiscie postanowila nie poddawac sie tak latwo. Konsekwentnie wcielala w zycie swoja nowa obsesje. Meza postanowila nie wtajemniczac – swego slubnego nie szanowala, traktowala go jak szmate, przy czym szczegolnie irytowala ja jego wiara w zjawiska nadprzyrodzone. To, ze teraz sama polowala na stwora z innego swiata, bynajmniej nie wydawalo sie jej nielogiczne. Dama byla z gatunku tych, co to w cudzym oku nie tylko slomke, ale i pylek zobacza, a belki we wlasnym uparcie nie dostrzegaja.
Pani Foresmith za to bardzo szybko zapoznala z Wielka Tajemnica Lysego Kosmity swoje przyjaciolki – pania Anderson i panne Wilson. Astrolozka momentalnie stwierdzila, ze z tym domem i jego mieszkancami cos jest nie w porzadku. Natomiast pulchna pani Anderson z zachwytem spijala madrosci z ust przyjaciolek i we wszystkim sie z nimi zgadzala.
Glosno lamentowaly nad tym, ze pani Lee jest w podrozy. Z zona Mao momentalnie znalazly wspolny jezyk i kto jak kto, ale ona na pewno mogla im pomoc. Dzieki niej z latwoscia dostalyby sie do srodka, a tam bez trudu wymyslilyby, jak obejsc cale terytorium. Ale czego nie ma, tego nie ma. Wszystkie trzy musialy uzbroic sie we wszelakie przyrzady do podgladania oraz podsluchiwania i rozpoczac dyzury nieopodal tajemniczej willi. Jednak na przelazenie przez plot i szukanie innego wejscia nie zdecydowaly sie. Po pierwsze, nie bylo wsrod nich akrobatki ze zlodziejskim stazem, a po drugie ciagle jeszcze towarzyszyl im strach przed potworami rzekomo czajacymi sie w domu Katzenjammera.
Mao z ironicznym usmiechem obserwowal wlasnie z malutkiego balkoniku na pierwszym pietrze, jak Edna Anderson stara sie sfotografowac cos przez dziure w plocie, gdy uslyszal kolejny dzwonek. Starajac sie zgadnac, kto to moze byc, poszedl otworzyc.
– Czy mieszka tu Kreol? – pytanie padlo, zanim zdazyl na dobre otworzyc drzwi.
Mao cofnal sie o krok, z niedowierzaniem przygladajac sie gosciowi. Nieznajomy chlopak w ciemnych okularach, z oslepiajaco biala fryzura stal w milczeniu, oczekujac odpowiedzi.
– Przepraszam, a kim wlasciwie pan jest? – spytal ostroznie.
Mao mial szczescie, ze yir znal twarz swej ofiary. Gdyby tak nie bylo, walnalby milionem woltow w pierwsza osobe, ktora otworzylaby drzwi. Ale wiedzial, jak wyglada Kreol i dlatego postanowil nie tracic energii na kogos, za kogo mu nie zaplacono.
– Jestem Guy – krotko odpowiedzial yir. – Jeszcze raz pytam: czy mieszka tu Kreol?
– Tak, ale…
– Jest tu teraz?
– Nie, tak w ogole…
– Gdzie jest? – dopytywal sie dalej Guy tym samym metalicznym glosem.
– A co to pana obchodzi?! – oburzyl sie Mao. – Czego pan od niego chce?
Yir znalazl sie w skrajnie trudnej sytuacji. Nie potrafil klamac, ale odpowiedz, ze chce zabic Kreola,