– I nogi przy tym sie nie mecza, prawda?
– No tak – zgodzila sie dziewczyna, ciagle nie rozumiejac, do czego dazy mag.
– W takim razie, powiedz mi, prosze, dlaczego nie jezdzisz nim z pokoju do pokoju?! – wykrzyknal Kreol. – Moze mam sie tez w tylek drapac za pomoca magii?!
– Niekoniecznie – sucho odparla Vanessa.
– Jesli niekoniecznie, to zamilcz! – warknal Kreol.
– Niekoniecznie trzeba byc niegrzecznym! – odparowala.
– Przyzwyczajaj sie, uczennico. – Nieoczekiwanie Kreol rozplynal sie w usmiechu. – Dopoki jestem twoim nauczycielem, dopoty bede krzyczal i przeklinal. Jak kiedys moj nauczyciel. Takie relacje miedzy uczniem i nauczycielem zostaly uswiecone przez wieki tradycji.
Vanessa nadal byla obrazona.
– Dobrze, nie zlosc sie… – powiedzial Kreol pojednawczo. – Zjedz jeszcze czekolady – to uspokaja.
Van popatrzyla na ostatni kawalek i mimowolnie sie oblizala. Bardzo zdziwilo ja, ze Kreol swietnie wie, co to jest czekolada i umie ja stworzyc. A ona myslala, ze wynaleziono ja calkiem niedawno. Czekolada ze starozytnego Sumeru nieco roznila sie od wspolczesnej, ale nie mozna powiedziec, ze byla gorsza.
– Nie, dziekuje – odmowila niechetnie. – Musze dbac o figure…
– O jaka figure? – nie zrozumial Kreol, rozgladajac sie dookola. – Po co o nia dbac?
– No… o te… – zmieszala sie Van, pokazujac, o co jej chodzi. – Talia i inne takie…
– A w czym moze jej zaszkodzic czekolada? – szczerze zdziwil sie Kreol. – I w ogole, wspaniale wygladasz – prawie jak dziedziczna arystokratka z Ur. Tylko oczy masz jakies dziwne… Ale mimo wszystko ladne – jak kian- wen.
– Dziekuje. – Dziewczyna z powatpiewaniem pokiwala glowa, nie do konca pewna, czy nie jest to kolejna kpina. – Od czekolady sie tyje, po co mi to?
Kreol usmiechnal sie, demonstrujac zoltawe zeby. Vanessa starala sie nauczyc go korzystania ze szczoteczki do zebow, ale zdecydowanie odmowil, tlumaczac, ze magowi znacznie latwiej jest od czasu do czasu wyhodowac nowe zeby, niz codziennie mazac je jakims swinstwem. Nieprzyjemny zapach z ust tez go nie martwil – aby sie go pozbyc, wystarczylo, ze poruszyl reka i wymamrotal kilka slow.
– Po pierwsze, od czekolady sie nie tyje – powiedzial pouczajacym tonem. – Po drugie, jedzenie stworzone za pomoca magii tylko syci, nie mozna od niego utyc. Po trzecie, zawsze moge zrobic ci taka figure, jaka zechcesz.
– Nie wiedzialam, ze jestes tez chirurgiem plastycznym!
Prawde mowiac, w to akurat nie uwierzyla. Chociaz niby zdazyla sie przekonac, ze Kreol ma wyjatkowo trzezwa samoocene. Nigdy nie chwalil sie na prozno, nigdy tez nie byl nadmiernie skromny.
Nie wiadomo dlaczego wlasnie teraz Vanessie przypomnialo sie, ze za trzy dni konczy sie jej urlop, a to znaczy, ze trzeba bedzie albo wrocic do pracy, albo sie zwolnic. Pomyslec tylko, ze od chwili poznania Kreola minely niecale cztery tygodnie! A wydawalo sie jej, ze zna go od dziecka…
– Uczennico, nie wiesz, gdzie jest moj niewolnik? – W jej rozmyslania wdarl sie niezadowolony glos maga.
Van zasepila sie. Przyszlo jej do glowy, ze rzeczywiscie dawno nie widziala i nie slyszala malenkiego dzinna. Kreol na chwile zamknal oczy, po czym usmiechnal sie z zadowoleniem.
– Tak myslalem. Podglada jak inni graja w swieczki, swintuch…
– Co podglada? – nie zrozumiala Van.
– No jak… – Kreol lekko sie zaczerwienil, pokazujac gestami CO w starozytnym Babilonie wstydliwie nazywano „gra w swieczki”. Vanessa z trudem powstrzymala sie od smiechu, patrzac na zawstydzona mine maga. Mimo wszystko nie byl takim twardzielem, za jakiego chcial uchodzic.
– Czekaj no. Czy to znaczy, ze mozesz zobaczyc, gdzie on jest?
– W koncu jest moim duchem-doradca. – Kreol wzruszyl ramionami. – Oficjalnie… Miedzy nami jest magiczna wiez, chociaz dosc slaba.
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
– Dlaczego slaba?
– Dlatego, ze jako duch-doradca jest rownie kiepski, jak we wszystkim innym… – Mag wykrzywil sie z niezadowoleniem. – Sam nie wiem, po co go w ogole trzymam. Pewnie przywiazalem sie do niego…
W drzwi zadudnilo naraz z dziesiec piesci. Przestraszona Vanessa az podskoczyla, mimowolnie chwytajac za pistolet, ale gdy drzwi otwarly sie, odetchnela z ulga. Pojawil sie jeden ze Stworow, a maja one po tyle rak, ze starczyloby na caly oddzial.
– Kreol-eol i Vanessa-nessa Lee-ee? – Potwor popatrzyl na nich pytajaco. Mowil jednoczesnie dwoma pyskami, a dzwieki nie calkiem sie pokrywaly, co dawalo „efekt echa”.
– Tak – wojowniczym tonem odpowiedzial mag. – A ty czego chcesz?
– Jestescie zaproszeni-eni na-a uroczysta-ysta kola-cje-cje w sali-ali bankietowej-owej wielkiego-kiego Yog- Sothotha-Sothotha.
– Niezle! – ucieszyla sie Van. Uroczysta kolacja to uroczysta kolacja, nawet w zamku potworow. Ale na wszelki wypadek zapytala Kreola: – Przeciez to dobrze?
– To zalezy, z ktorej strony na to spojrzec – odparl z powatpiewaniem. – A z jakiej racji spotkal mnie taki zaszczyt, Stworze? Wydawalo mi sie, ze zapraszaja tam tylko szczegolnie dostojnych gosci. Oficjalnych ambasadorow i tego rodzaju osoby…
– Nie-e wiem-em – zaskrzypial Stwor. Albo zaskrzypiala. Albo zaskrzypialo. Nawet sam Cuvier nie umialby chyba okreslic plci tego stworzenia. – Mam-m rozkaz odprowadzic-wadzic was-s.
Kreol w milczeniu zarzucil na ramie torbe z magicznymi narzedziami i krotkim gestem nakazal Stworowi, by ten wypelnil swoj obowiazek. Vanessa sprawdzila, czy bron jest na miejscu i ruszyla w slad za nim.
Potwor toczyl sie kilka metrow przed nimi. Wlasnie tak – toczyl sie: Stwor mial diabelnie duzo nog wyrastajacych w najdziwniejszych miejscach, tak, ze z boku wygladal jak pyza-mutant.
Tego rejonu Vanessa jeszcze nie odwiedzala. Do tej pory w Zamku Kadath widziala tylko glowna sale, pokoj kapielowy dla gosci i kilka korytarzy. W tej czesci zamku sciany wykonczono szczegolnie starannie czarnym onyksem, a podloge pokrywalo cos w rodzaju szklanego parkietu. Vanessa stapala bardzo ostroznie, bojac sie poslizgnac, dopoki nie zauwazyla, ze „szklo” wcale nie jest sliskie.
Po drodze mineli odpychajace miejsce. Bylo to cos na ksztalt zoo, tyle ze w klatkach siedzialy nie tygrysy, a ludzie. Mezczyzni, kobiety, dzieci w roznym wieku. Wszyscy nadzy. Krzyczeli, plakali, jeczeli, ale Van nie wychwycila w tych krzykach ani jednego zrozumialego slowa.
– To niewolnicy? – zapytala z odrobina zwatpienia. Ludzie w klatkach byli zbyt dobrze utuczeni jak na zwyklych niewolnikow. Nawet nie to! Wszyscy wiezniowie byli tak grubi, jakby przez kilka lat pod rzad odzywiali sie tylko w McDonaldzie.
– Kiedys nimi byli… – obojetnie odpowiedzial Kreol, z pelnym obrzydzenia politowaniem spogladajac na klatki. – A teraz to tylko pokarm…
– Co? – Vanessa nie uwierzyla wlasnym uszom. – Co powiedziales?!
– Coz robic? – Kreol wzruszyl ramionami. – Wladcy Lengu nie jedza nic, oprocz miesa. Smakuje im ludzina… Zanim Marduk Potezny Topor zapieczetowal ich wymiar, zdobywali ofiary w innych swiatach, a teraz musza hodowac ludzi jak bydlo… A propos, jesli cie to interesuje – nie ma sensu probowac ich uwalniac.
– Dlaczego? – Van az sie zagotowala.
– Spozywczy niewolnicy nie potrafia nawet mowic. To po prostu zwierzeta w ludzkiej postaci… – westchnal Kreol.
Dziewczyna nie odwazyla sie dluzej klocic, chociaz moglaby przytoczyc wiele argumentow przeciw. Ale jej nienawisc do miejscowych Wladcow wzrosla wielokrotnie.
Biesiada, na ktora tak uprzejmie ich zaproszono, wygladala niezbyt pociagajaco. Szczegolnie odpychajace bylo jedzenie na stole demonow. Na szczescie Kreola i Vanesse posadzono przy innym stole – dla gosci. Byl nieco mniejszy, ale prawie jedna trzecia ucztujacych byla bez watpienia ludzmi. Oczywiscie, bylo tez mnostwo innych stworzen, ale nie wygladaly tak wstretnie, jak te, ktore mlaskaly przy glownym stole.
Odpowiedzialni za rozsadzanie gosci, najwyrazniej kierowali sie zasada „pierwszy-drugi”. Tyle, ze tutaj byla to