zasada „mezczyzna – kobieta”. Tak wiec po lewej stronie Kreola siedziala, jak poprzednio, Van, a z prawej – olsniewajaco piekna dama, przypominajaca tolkienowskie elfy. W kazdym razie uszy miala nieco spiczaste. Vanessa miala mniej szczescia – obok niej posadzono bialoskorego pigmeja z nienaturalnie ogromna glowa i krotka sierscia pokrywajaca cale cialo. Kreol cicho szepnal jej do ucha, ze jest to lemur. Obrazona Vanessa milczala, sadzac, ze z niej kpi. Regularnie ogladala „Animal Planet” i dobrze wiedziala, czym sa lemury i jak wygladaja.

Jednak sasiedzi nie interesowali jej zbytnio. Od samego poczatku uwage Van przykula para siedzaca naprzeciwko niej i Kreola. Najwyrazniej, gdy przyszla ich kolej kobiety skonczyly sie i zrobiono dla nich wyjatek. Zreszta niezbyt ich to cieszylo.

Z lewej strony siedzial archaniol. Od aniolow roznil sie tylko wzrostem i muskulatura – skrzydlaty olbrzym mial prawie trzy metry wzrostu. Jego wlosy przypominaly plynne zloto, mial blekitne oczy i surowa twarz ascety. Archaniol byl odziany w biala chlamide, przypominajaca polaczenie rzymskiej togi z japonskim kimonem, a u pasa wisial mu miecz kojarzacy sie z zastyglym plomieniem. Gdyby takie indywiduum pojawilo sie na Ziemi, chrzescijanstwo momentalnie umocniloby swa pozycje.

Jego sasiad tez moglby ja umocnic, choc zupelnie innym sposobem. Obok zasiadal najprawdziwszy diabel. Wzrostem prawie nie ustepowal aniolowi, ale o ile tamten byl ucielesnieniem piekna, o tyle ten byl ucielesnieniem brzydoty. Mogl sie pochwalic kozimi rogami, kopytami i ogonem, swinskim ryjem, gesta sierscia i czerwonymi oczami. Diabel wystroil sie w fioletowa oponcze z krwistoczerwonymi obszyciami, a jego glowe opasywala stalowa obrecz z szescioramienna gwiazda dokladnie na srodku czola. Do pasa tez mial przymocowana bron, ale nie byl to miecz, lecz trojzab. Co prawda bardzo krociutki, bardziej przypominajacy ogromny widelec. Najprawdopodobniej nie byl to prawdziwy orez, a po prostu symbol wladzy. Przeciez i krolewskie berlo wywodzi sie od zwyklej palki.

W spojrzeniach, ktorymi ta dwojka obrzucala sie nawzajem byly wszelkie uczucia, oprocz sympatii. Ale na siedzaca naprzeciwko nich Vanesse patrzyli z widocznym zainteresowaniem. I jeden, i drugi – nie mozna powiedziec, ze nie pochlebialo to Vanessie.

Od razu zauwazyla tez roznice miedzy daniami stojacymi na stolach gosci i gospodarzy. Na talerzach demonow Lengu nie bylo niczego oprocz miesa. Smazone, gotowane, duszone, surowe, ale tylko mieso, bez zadnych dodatkow. Van nie chciala nawet myslec, ze jakas czesc dan przygotowana byla z przedstawicieli ludzkiego rodu. Na szczescie gosciom, wprost przeciwnie, nie podano ani odrobiny miesa. Na poczestunek skladaly sie: slodkawa kasza, ryzowe placki i jakas zielenina podobna do szparagow. Ogolnie – spartanskie jedzenie. Niektorzy goscie nie byli z tego zbyt zadowoleni, ale nie Vanessa! A gdy patrzyla jak zra te zebate potwory, tracila ochote nawet na kasze. Na apetyt Kreola nie wplynelo to ani troche, palaszowal wszystko, az mu sie uszy trzesly. Napatrzyl sie juz w zyciu na rozne okropienstwa.

– Bardzo ciekawe… – Szturchnal ja lokciem. – Zwroc uwage, uczennico, przy naszym stole siedza przedstawiciele wszystkich sasiadujacych z Lengiem wymiarow, oprocz Ziemi. Rozumiesz, co to znaczy?

– Nie bardzo.

– To znaczy, ze zostalem ambasadorem. – Mag w zamysleniu podrapal sie w podbrodek. – Nigdy bym nie pomyslal…

– Ty? Ambasadorem?!

– I ty tez – ucieszyl ja Kreol. – Jestesmy teraz ambasadorami Ziemi w starym dobrym Lengu. Cieszysz sie? Nie przezywaj tak, nie doda ci to zadnych nowych obowiazkow… Zwykla formalnosc.

Vanessa zamilkla z glupia mina. Przede wszystkim nurtowalo ja pytanie, skad Kreol wie, ze nie ma tu przedstawicieli Ziemi. Przy stole siedzialo niemalo ludzi i jej zdaniem niczym nie roznili sie od siebie. Ale zapytala o cos zupelnie innego.

– Czy swiat dzinnow sasiaduje z Lengiem?

Kreol w milczeniu pokiwal glowa, caly czas raczac sie kasza.

– W takim razie gdzie sa dzinny?

Mag bezceremonialnie wskazal palcem czarnoskorego mezczyzne siedzacego w drugim koncu stolu i Vanessa zaczela mu sie przygladac. Zupelnie zwyczajny facet – wysoki, barczysty, z wygolona glowa, na ktorej pozostawiono posrodku czub jak u Irokeza. Przyjrzawszy sie uwaznie, dostrzegla, ze ma szesc palcow, ale byla to jedyna roznica. Gdyby nie czub, wygladalby zupelnie normalnie na ulicach San Francisco. Z czubem zreszta tez…

– Ani troche nie jest podobny do Hubaksisa – powiedziala z powatpiewaniem.

– A jakze… – wymlaskal Kreol z pelnymi ustami. – Dzinny to rasa niestabilna genetycznie. Sa bardzo rozni. Ciagle mutacje plemnikow, i inne takie…

– Oho! – uniosla brwi Van. – Skad znamy takie madre slowa?

– Przeczytalem twoj podrecznik do biologii. Dobra ksiazka, przydatna… Szkoda, ze za moich czasow nie bylo takich, moglbym wtedy uniknac tamtego bledu… – powiedzial w zadumie Kreol, najwyrazniej wspominajac cos nieprzyjemnego. – Bedziesz to jesc?

Vanessa w milczeniu oddala mu swoj talerz. Kasza byla dosc smaczna, ale, jak juz wspomniano, dziewczyna nie miala apetytu. I w ogole nie lubila kaszy.

Rozdzial 7

Patrz, Van, to jest wlasnie dolina Inkwanok! – pokazal szesciopalca raczka Hubaksis.

– Jaka tam dolina? – Vanessa zmarszczyla nos. – Same gory…

– Jest jaka jest – zachichotal dzinn.

Stali na dachu jednej z glownych wiez Zamku Kadath. Roztaczal sie stad wspanialy widok na okolice. To znaczy, bylby wspanialy, gdyby pejzaz nie wygladal tak zlowieszczo. No i nie zaszkodziloby troche wiecej swiatla.

Kreol stal kilka krokow od nich. Rozmawial z typem, ktory zostal przedstawiony Van jako Noszacy Zolta Maske. Widziala go juz w glownej sali, i potem, podczas biesiady. Poczatkowo rozmawiali o nowej funkcji Kreola, a potem przeszli do ogolnych tematow.

– Popatrz, czlowieku… – zaskrzeczalo spod maski monstrum, wskazujac zylasta reka to, czym bezskutecznie starala sie zachwycic Vanessa. – Nasz swiat umiera.

– Umiera odkad pamietam – odrzekl mag. – Przespalem piec tysiecy lat, kaplanie. Piec tysiecy lat! Z mojego swiata nie zostalo nic, co moglbym rozpoznac! Niczego ani nikogo! A wy, jak umieraliscie, tak umieracie i w zaden sposob nie mozecie skonczyc.

– To nic nie znaczy… – Noszacy Zolta Maske powoli pokiwal glowa. – Umieramy od chwili, gdy twoj bog zaczal swoje podchody. Giniemy zywcem, czlowieku. Tak, rozciagnelismy ten proces na wiele wiekow, ale co z tego?

Kreol w milczeniu wzruszyl ramionami.

– Czy wiesz – kontynuowal Noszacy Zolta Maske po chwili – ze w ciagu ostatnich siedmiu wiekow w Lengu nie urodzil sie zaden Wladca? Przez siedemset lat ani jednej nowej twarzy!

– A niewolnicy?

– Oni akurat mnoza sie jak szczury! – Kaplan z rozdraznieniem machnal reka. – I nadzorcy tez. Ale jaki z nich pozytek?! MY wymieramy, rozumiesz, czlowieku?! Rozumiesz?!

– Moze, gdy calkiem wymrzecie, oni beda mogli zaczac wszystko od nowa? – bez cienia wspolczucia zaproponowal Kreol. – Leng ulegnie odnowie… Przestanie byc Ciemnym Swiatem…

– Byc moze – zgodzil sie Noszacy Zolta Maske bez sladu entuzjazmu. Zrezygnowany, pozwolil opasc ramionom. – Ale to juz nie bedzie ten Leng…

– A czy to zle? – Kreol usmiechnal sie polgebkiem.

– O to chodzi, ze nie! – ze zloscia zaskrzeczal kaplan. – Wlasnie tak, czlowieku… Jestem jednym z tych, ktorzy stawiaja czola prawdzie. A prawda jest taka, ze jestesmy wrzodem wsrod innych swiatow. Nawet Pieklo nie jest tak okropne, nawet Kvetzol-Inn… Nawet Hwitaczi! – zaryczal.

Slyszac pelen bolu okrzyk Noszacego Zolta Maske, Vanessa odgadla, ze zagadkowy swiat Hwitaczi, jaki by nie byl, jest miejscem prawie tak samo okropnym, jak Leng. Ale mimo wszystko troche lepszym.

Вы читаете Arcymag. Czesc II
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату