wykorzystywac go do latajacych artefaktow to wyrzucanie many w bloto. Dosc o tym! Jesli chcesz, w domu zrobie ci latajacy fotel i lataj sobie na nim. A ja najbardziej lubie latac samodzielnie – prosciej i oszczedniej. To co, wsiadasz czy nie?! – nieoczekiwanie podniosl glos.
Vanessa, zajeta rozmyslaniami o zaimprowizowanym wykladzie na temat latajacych przedmiotow, prychnieciem wyrazila oburzenie i ponownie zaczela wdrapywac sie na plecy Kreola. Przykucnal, by bylo jej wygodniej i tym razem proba zakonczyla sie sukcesem.
Mag wyprostowal sie powoli, przytrzymujac Vanesse pod kolanami i energicznie wskoczyl na balustrade. Van natychmiast zakrecilo sie w glowie i mocniej zlapala Kreola za szyje.
– Nie dus mnie! – groznie zazadal Kreol przytlumionym glosem, a w nastepnej sekundzie wzbili sie w powietrze.
Wygladalo to tak, jakby zwyczajnie podskoczyl, ale, zamiast opasc z powrotem, caly czas unosil sie do gory. Wystraszona Vanessa pisnela. Zdarzylo jej sie latac kilka razy policyjnym helikopterem, ale co innego helikopter, a co innego sumeryjski mag. Zreszta niewazne, ze sumeryjski, w tym przypadku narodowosc nie odgrywala zadnej roli.
Kreol od razu rozwinal calkiem przyzwoita szybkosc. Nie mniej niz osiemdziesiat kilometrow na godzine. Vanessa przestala nawet panicznie piszczec, zdziwiona tak nieoczekiwanymi umiejetnosciami maga. Ze wszystkich sil przytulala sie do niego, rozpaczliwie wczepiajac sie wen rekami i nogami. Kreol tylko jeczal z wysilku. Nie, z jednej strony bylo mu przyjemnie. Co by nie mowic, Vanessa byla mloda, mila dziewczyna, a nie jakims sliskim robakiem, i tak bliski kontakt z nia nie mogl byc nieprzyjemny. Z drugiej strony… bardzo bolesnie wpila mu sie w szyje. Do tego paznokciami! Hubaksis wzdychal ze wspolczuciem, bez specjalnego trudu trzymajac sie obok. Kto jak kto, ale on wiedzial, jak mocno potrafi dusic Vanessa.
Z boku ten lot wygladal nader zabawnie. Przypominali Karlssona z Dachu i jego malego przyjaciela. Kto w dziecinstwie widzial ilustracje w ksiazce Astrid Lindgren, latwo moze to sobie wyobrazic. Co prawda, Karlsson zazwyczaj nie taszczyl na piersi przenosnej skladnicy zlomu.
Kreol, oczywiscie, nie porzucil magicznych narzedzi. Powiesil na szyi swoja „swieta” torbe i starannie przymocowal na brzuchu, zeby nie przeszkadzala. Vanessie przyszlo do glowy, ze jesli, odpukac, trzeba bedzie zrzucic balast, Kreol pobedzie sie raczej jej niz drogocennej torby.
Po kilku minutach lecacego maga przescignely dwa Ptaki Lengu. Uwaznie obejrzaly dziwna pare, wymieniajac miedzy soba zaskoczone spojrzenia. Najwyrazniej, jak dotad, na niebie Lengu nie mialy konkurencji.
– Krrrrrrrrrrrrrrrrrr! – odezwal sie pierwszy (a moze pierwsza?).
– Arrrrrrrrrraaaaaaaaaaaaaa! – zgodzil sie drugi.
– Uhm-mm – przywital sie Kreol.
– O Boze…! – dolaczyla Vanessa.
– Ja nie jestem z nimi! – zastrzegl na wszelki wypadek Hubaksis.
Z tej wysokosci dobrze bylo widac, co sie dzieje na dole. Zreszta niczego ciekawego tam nie bylo. Gola, spalona na popiol pustynia. Snieg, popiol i ludzkie kosci, nic wiecej. Jeden z pobliskich wulkanow dymil jak przypalony befsztyk, pozostale zas nie przejawialy zadnej aktywnosci. Poza tym w dole powoli przemieszczaly sie gesiego dziwne stworzenia, nieco przypominajace ludzi. Okolo czterdziestu osob. Po bokach jechalo czterech Mizernych Jezdzcow Nocy, ktorzy od czasu do czasu poganiali uderzeniami leniwych niewolnikow. Byc moze prowadzili ich z jednego miejsca pracy w inne. A byc moze po prostu do kuchni.
Do pieczary Mey’Knoni Kreol dotarl po kilkunastu minutach. Niezgrabnie wyladowal na niewielkim skrawku ziemi przed otworem w stoku gory i strzasnal z siebie Vanesse. Dziewczyna tak krzepko wczepila sie w niego i tak mocno zamknela oczy, ze nawet nie zauwazyla konca lotu. Mag z niezadowoleniem spojrzal na nia spod oka i po cichu wymamrotal zaklecie Uzdrowienia, rozcierajac przy tym siniaki na gardle. Skora natychmiast zaczela odzyskiwac swoj naturalny kolor.
– Co, Van, nie jestes przyzwyczajona do latania? – zainteresowal sie Hubaksis troskliwie, gdy w koncu zdecydowala sie otworzyc oczy. – Zobacz, a ja robie to codziennie!
– Masz skrzydla zamiast nog, to i latasz… – burknela Vanessa, podnoszac sie z trudem.
– Swiatlo! – zwiezle rozkazal Kreol, podajac jej reke.
Pieczara ani troche nie przypomniala czyjegos miejsca zamieszkania. Nawet mieszkania staruszki-czarodziejki. Bez wzgledu na to kim byla, musiala przeciez cos jesc i gdzies spac. A wewnatrz byl tylko kurz i pustka. Zdawalo sie, ze nie bylo tu nikogo od kilku wiekow.
Kreol wszedl do srodka z obawa. Na wszelki wypadek wyjal laske i upewnil sie, ze jest do pelna zaladowana zakleciami. W danej chwili maga chronily az dwa zaklecia Osobistej Ochrony. Vanessa bylaby niezmiernie zdziwiona, gdyby sie dowiedziala, ze na nia takze nalozyl takie zaklecia, przy czym trzeba nadmienic, ze zrobil to w tajemnicy. To nieprawdopodobne, ale bylo ich az trzy! Pierwszy raz w zyciu czyjes bezpieczenstwo interesowalo Kreola bardziej niz wlasne. I to bylo niepokojace…
Pieczara okazala sie glebsza, niz moglo sie z poczatku wydawac. Skladala sie z kilku bardziej lub mniej okraglych sal usytuowanych jedna za druga. Kreol bez slowa przeszedl pierwsza, druga, trzecia… Na progu czwartej znieruchomial, ramiona mu opadly.
Vanessa podeszla. Na kamiennym spagu lezal szkielet. A dokladnie pollezal, oparty plecami o plaski kamien w zakamarku jaskini. Sadzac po kilku zbutwialych kawalkach materialu, kiedys w tym miejscu bylo legowisko.
– To ona? – zapytala Van cicho i ze smutkiem, patrzac na szkielet. Jako policjantka mogla powiedziec tylko jedno – smierc nastapila bardzo dawno. Od tamtej chwili minely dziesiatki, jesli nie setki lat. A moze nawet wiecej – ostatni raz Kreol widzial swoja przyjaciolke zanim jeszcze zbudowano egipskiego Sfinksa.
– Kim jestescie? – nieoczekiwanie rozlegl sie gniewny okrzyk. Kreol odwrocil sie szybko jak porazony, patrzac na kogos, kto zadal pytanie. Hubaksis o malo sie nie oplul. Vanessa przestraszyla sie, ze jego jedyne oko za chwile peknie, tak je wybaluszyl.
Na progu piatej i zarazem ostatniej groty stala zywa kopia Naomi Campbell. Kobieta byla bardzo mloda, miala czekoladowa skore, idealna figure i czarujaca twarz. Chociaz ubrana nie tak atrakcyjnie, jak jej blizniaczka z Hollywood. Szmata, w ktorej paradowala slicznotka, prawdopodobnie wzgardzilby nawet nabuzowany narkoman.
W koncu Kreol oprzytomnial i zdecydowal sie cos powiedziec.
– Mey’Knoni…? – zapytal niepewnie.
Vanessa cicho gwizdnela. A to ci staruszka!
– O, Mey, czesc! – ucieszyl sie dzinn. – Myslelismy, ze umarlas, a ty zyjesz! I to jeszcze jak zyjesz, oho! Kiedys bylas zwyklym, starym prochnem… ta-ta-ta… stare prochno, a popatrz no teraz!
Vanessa dopiero teraz zorientowala sie, ze rozmawiano nie w narzeczu Leng, ale po starosumeryjsku.
– Kreol? – zdumiala sie ciemnoskora pieknosc. – To naprawde ty? Jak to mozliwe?
– Poznalas mnie? – ucieszyl sie mag.
– Za nic na swiecie bym sie nie domyslila, gdyby nie twoj nieznosny dzinn. – Mey’Knoni usmiechnela sie slabo. – Nie da sie go zapomniec. Odmlodniales…
– Ty tez! – z zachwytem przyznal Kreol, robiac krok do przodu z wyraznym zamiarem objecia starej znajomej.
– Stoj! – Pustelnica cofnela sie z lekiem. – Nie dotykaj mnie!
Kreol zasepil sie, nic nie rozumiejac. Vanessa, ktora ze wszystkich sil starala sie nie okazac szalejacej zazdrosci, tez sie zdziwila. Bez wzgledu na to, jakie stosunki laczyly tych dwoje wczesniej, uscisk po pieciu tysiacach lat rozlaki bylby czyms naturalnym.
– Nie rozumiesz… – Mey’Knoni ze smutkiem pokiwala glowa. – Kreolu, sadziles, ze umarlam?
Mag przytaknal w milczeniu.
– Na pewno pomysleliscie, ze to moj szkielet?
Jeszcze jedno kiwniecie.
– Niestety, tak wlasnie jest – ledwie doslyszalnie powiedziala magini.
Van cofnela sie. Kreol, przeciwnie, zrobil krok do przodu, uwaznie wpatrujac sie w Mey’Knoni. Po chwili dosadnie wspomnial o lonie Tiamat i splunal.
– Powinienem sie domyslic… – zgrzytnal zebami. – Od jak dawna…?
– Prawie tysiac lat temu – przyznala sie kobieta. – Odmlodnialam dopiero po smierci… Do tego okazalo sie, ze nie moge opuscic pieczary nawet w takiej postaci!
Przez kolejnych kilka minut w pieczarze krolowalo pelne napiecia milczenie. Nikt nie wiedzial, co powiedziec w