poradzil sobie ze sztuccami. Cztery tygodnie treningu pod jej osobista kontrola nie poszly na marne.
Zupa nie przypadla Kreolowi do gustu. Zjadl wszystko, ale z takim wyrazem twarzy, jakby za chwile mial zwymiotowac. Za to befsztyk pochwalil, a wino pil z mina prawdziwego konesera, wystawiajac na zewnatrz maly palec i uwaznie obserwujac gre swiatla w butelce.
Przy sasiednim stoliku jadla kolacje leciwa para – szacowny staruszek w okularach i pulchna dama z duza iloscia bransoletek na przegubach. Nieoczekiwanie starszy pan zlapal sie za piers i zaczal sie trzasc. Dama ze strachem wpatrywala sie w swego towarzysza.
– Aha, a jednak bedzie rozrywka – zauwazyl Kreol z zadowoleniem, z wyraznym zainteresowaniem obserwujac cierpienia staruszka.
– Co masz na mysli? – zaniepokoila sie Van.
– Zawal serca – oznajmil mag. – Umrze za dwie, trzy minuty.
– I ty… i ty tak po prostu bedziesz na to patrzec?! – Oczy Vanessy zrobily sie okragle z oburzenia. – I do tego traktujesz to jako rozrywke?!
– I co z tego? – wzruszyl ramionami Kreol. – Przeciez nie ja go zabilem…
Van milczala, patrzac na wskros Kreola, jakby byl przezroczysty.
– Czego ty znowu ode mnie chcesz?! – nie wytrzymal mag.
– Pomocy! – Dama przy sasiednim stoliku w koncu wpadla na pomysl, zeby krzyknac. – Moj maz zle sie czuje! Czy jest tu lekarz?!
– Moj maz jest lekarzem! – natychmiast odezwala sie Vanessa, patrzac ze zloscia na maga. – Zaraz pomoze! Prawda…?
– Dobrze, dobrze… – wysyczal Kreol wstajac od stolu. – Przytrzymaj mu glowe…
Vanessa poslusznie uniosla staruszka. Wokol zaczeli zbierac sie gapie, zona umierajacego histerycznie plakala. Okazalo sie, ze Kreol ma racje – dla znacznej czesci gosci okazalo sie to bezplatna rozrywka.
– Nie zyje – skonstatowal Kreol, badajac puls. – Zabierzcie ode mnie te idiotke!
Ostatnie zdanie odnosilo sie do starszej damy. Uslyszawszy, ze jej maz nie zyje, wpadla w histerie, wrzeszczac Kreolowi prosto do ucha.
– Nic sie nie da zrobic? – wyszeptala Vanessa.
– Dlaczego nie? – Usmiechnal sie mag. – Patrz uwaznie, uczennico…
Kreol wyjal z torby swoj ulubiony, ostry jak brzytwa, rytualny noz, i zdecydowanym ruchem przeciagnal nim po piersi staruszka, rozcinajac przy tym marynarke, koszule, skore i zebra.
Przez tlum przetoczylo sie ciche westchnienie grozy, jakas kobieta zemdlala.
– Trzymaj go! – warknal Kreol, widzac, ze Vanessa przestala sie starac. – I nie dopuszczaj do mnie nikogo…
Odciagnal zebra na boki, poszerzajac rozciecie i wsunal reke do srodka. Krzyki przerazenia umilkly, zona chorego (a moze nalezy powiedziec: martwego?) juz nie rzucala sie w histerii, a tylko otwierala usta jak ryba wyrzucona na brzeg.
Wydawalo sie, ze Kreol nic nie robi, po prostu trzyma dlon w piersi pacjenta. Jednak Vanessa, nasluchujac, zrozumiala, ze cichutko wymawia jakies zaklecia. Na czolo Kreola wystapil zabarwiony na czerwono pot, wiec starla go rekawem swej pieknej sukni. Zreszta marynarka maga tez byla pochlapana i to nie potem, a krwia, jakby bral udzial w bitwie.
Kreol wymamrotal ostatnie slowo i Vanessa poczula, jak cialo, spoczywajace w jej rekach bez czucia, drgnelo. Staruszek westchnal, otworzyl oczy, dyszac ochryple. Kreol wyjal dlon z rany i przeciagnal po niej reka, szepczac slowo Uzdrowienia. Van migiem zaslonila go przed oczami napierajacych gapiow. Widok, jak swieza rana blyskawicznie sie zrasta, z pewnoscia wywolalby lawine zbednych pytan. Pozostala tylko cieniutka szrama, ktora wedlug zapewnien Kreola takze powinna zniknac po kilku tygodniach.
– Na lono Tiamat! – zaklal przez zeby mag, patrzac na pobrudzona odziez. – Nienawidze leczyc ataki serca…!
– Moja droga, co to bylo? – odezwal sie uratowany. Jego zona znowu zaplakala, ale tym razem z ulgi.
Mag wstal i zaczal klaniac sie teatralnie. Goscie i personel restauracji bili brawo. A jakze by inaczej – nie co dzien zdarza sie widziec, jak ktos wskrzesza umarlego, majac do dyspozycji tylko noz.
Rozleglo sie pstrykniecie aparatu fotograficznego. Kreol drgnal, ale natychmiast zorientowal sie, ze nie ma zadnego niebezpieczenstwa, wiec zaczal czyscic marynarke.
– Prosze mnie przepuscic! Prosze mnie przepuscic! Jestem jego lekarzem prowadzacym! – rozlegl sie glos z tlumu. Z trudem lapiac oddech, do staruszka zblizyl sie leciwy mezczyzna z torba lekarska. – Alec, co z toba? Wszystko w porzadku?
– Wiesz, John, czuje sie tak, jakbym dopiero co zmartwychwstal… – slabym glosem odpowiedzial pacjent Kreola.
Doktor, tym razem prawdziwy, zbadal go sprawnie, osluchal serce stetoskopem, przeciagnal palcem po swiezej bliznie, a potem powoli zapytal:
– Alec, miales przeszczep…?
– Co? – zdumial sie pacjent.
– Jestes calkiem zdrowy, Alec – stwierdzil lekarz, sam sobie nie wierzac. – Serce masz jak dzwon! Ani sladu choroby!
– Matko Przenajswietsza, to cud! – krzyknela zona Aleca, rzucajac sie Kreolowi na szyje. Ten odsunal sie z obrzydzeniem.
– Jak pan to zrobil? – zapytal doktor, zorientowawszy sie w przebiegu zdarzen. – Na Boga, jak?!
– Moj maz jest genialnym chirurgiem! – odpowiedziala z duma Vanessa, ujmujac Kreola pod reke. Tym razem sie nie odsunal, chociaz popatrzyl na nia nieco podejrzliwie.
– Ale to niemozliwe! – obstawal przy swoim zdaniu doktor. – Niemozliwe! I rana… Rany nie goja sie tak szybko!
– Prosze nas przepuscic, spieszymy sie – wykrecila sie od odpowiedzi Vanessa, odpychajac doktora na bok.
– Nie, nie puszcze pana! Nie wiem, jak to sie panu udalo, ale ta metoda moze uratowac tysiace… nie, dziesiatki, setki tysiecy istnien ludzkich! Pan nie ma prawa milczec!
– Slyszales?! – wrzasnal wyprowadzony z rownowagi Kreol, wyciagajac zza paska laske. – Precz z drogi, robaku, jesli nie chcesz zmienic sie w popiol!
Doktor cofnal sie ze strachem. Kreol w przyplywie wscieklosci mogl wystraszyc kazdego, a do tego z wygladu magiczna laska wydawala sie bardzo ciezka.
– Moj maz i tak robi wszystko, co w jego mocy – powiedziala Van z godnoscia na pozegnanie. – Nie ma w tym zadnej tajemnicy, po prostu ma zlote rece!
Taka odpowiedz wyraznie nie zadowolila lekarza, ale na wiecej nie mogl liczyc.
– Zapomnielismy zaplacic rachunek… – z wyraznym zadowoleniem zauwazyla Vanessa, gdy juz zblizali sie do domu.
– Niech placi wyleczony – sucho powiedzial Kreol. – W Sumerze takie uzdrowienie kosztowalo dwanascie zlotych monet!
Z opowiadan Kreola i Hubaksisa Vanessa mniej wiecej dowiedziala sie, jaki byl kurs zlotej sumeryjskiej monety, szybko obliczyla, ile byloby to w dolarach amerykanskich i gwizdnela ze zdziwienia.
– Moja dwumiesieczna pensja… – Pokiwala glowa. – Ale mieliscie ceny…
– Wyleczyc zawal serca PO tym, jak juz sie zdarzyl, w calym Imperium Sumeryjskim umialo tylko pieciu magow – wyjasnil Kreol z duma. – Jednym z nich bylem ja. Magowie nizszej rangi babrali sie, latali po kawalku, a i to nie zawsze im sie udawalo.
– W takim razie rozumiem… U nas takie operacje kosztuja jeszcze drozej. A propos, ilu was bylo wszystkich… magow?
– Zalezy kiedy… Tego roku, gdy umarlem, bylo nas troche ponad cztery setki. W pelni wyksztalconych, oczywiscie – wyjasnil Kreol. – Z tego pietnastu arcymistrzow, pol setki mistrzow, a pozostali – czeladnicy. I oczywiscie czterech arcymagow…
– Oprocz ciebie?
– Razem ze mna.