Kreol, ktory do tej pory nie przyzwyczail sie do tego, ze we wspolczesnym swiecie mag musi sie ukrywac, jesli nie chce dostac sie do gazet ani w rece sluzb specjalnych, nie interesowal sie zupelnie skutkami swego pojedynku z yirem. Vanessa musiala wiec sama zajac sie sprzataniem. Oczywiscie z pomoca Huberta i Slugi.
Walka trwala najwyzej kwadrans, ale sladow zostalo tyle, ze nawet slepy zauwazylby, ze odbylo sie tu cos nielegalnego. Wieksza czesc trawy byla zweglona, na scianach i na ogrodzeniu takze zostaly slady uderzen piorunow, a przede wszystkim wszedzie walalo sie spalone mieso i kosci. Znaczna czesc ciala Guya po prostu rozsypala sie w pyl, ale tego co zostalo, w pelni wystarczyloby do wzbudzenia podejrzen. Na dodatek wszystko wokol bylo zalane woda. Wykop przeznaczony na basen wypelnil sie prawie do polowy i plywaly nim rozne paskudztwa.
– Mam nadzieje, ze nikt nas nie widzial… – warknela Van, patrzac, jak Sluga wybiera wode z dziury.
– Moim zdaniem sasiedzi po prostu pomysleli, ze w nocy rozszalala sie burza, madam – powiedzial Hubert.
– A co z tymi, ktorzy mieszkaja blizej?
– O ile wiem, pan Foresmith ma nadzwyczaj mocny sen. Jesli chodzi zas o pania Foresmith… O ile sie nie myle, pan zadbal o to, zeby nie zwracala uwagi na nasze… dziwactwa? Osmiele sie zauwazyc, ze bylo to bardzo dalekowzroczne posuniecie z pani strony, ma’am.
– A ten drugi…? – Vanessa nie zwracajac uwagi na pochlebstwo, z troska popatrzyla na dom stojacy z drugiej strony. Jeszcze ani razu nie widziala jego mieszkanca i wlasciwie nie byla nawet pewna, czy ktos tam mieszka.
– Pan Rex? – upewnil sie urisk z pogarda. – Nawet jesli widzial wszystko od poczatku do konca, zupelnie bym sie tym nie przejmowal.
– A to czemu?
– Bo widzi pani… Pan Rex jest z tych, czyim slowom nikt nie uwierzy. On… niezupelnie adekwatnie przyjmuje rzeczywistosc, jesli moge sie tak wyrazic.
– Wariat?
– Nie, ma’am, niezupelnie.
– Narkoman?
– No wlasnie. – Hubert pokiwal glowa z ubolewaniem. – Trafila pani w dziesiatke, ma’am. Juz od kilku lat zyje w swiecie wlasnych fantazji i, jak sadze, calkiem go to zadowala.
Vanessa zachmurzyla sie. Od dawna nienawidzila narkotykow, tych, ktorzy je biora i tych, ktorzy sprzedaja. Zaczelo sie to jeszcze na balu na zakonczenie szkoly, gdy jej owczesny chlopak pojawil sie na haju. Juz wczesniej podejrzewala, ze sie kluje, ale tego wieczoru podejrzenia zamienily sie w pewnosc. Oczywiscie, rozstala sie z nim. Trzy lata temu Van przypadkiem dowiedziala sie, ze umarl z przedawkowania.
– Co to, to nie…! – wymamrotala z oburzeniem. – Nie zamierzam mieszkac w sasiedztwie narkomana…
Kreol wciaz jeszcze siedzial przy stole w towarzystwie Mao, Butt-Krillacha i Hubaksisa. Mao byl nieco obrazony, ze wzgardzono jego pomoca i, jak sie okazalo, nawet przez mysl mu nie przeszlo, aby isc spac. Nie tylko obserwowal cala walke, ale nawet nagral ja kamera. W tej chwili Kreol z zachwytem obserwowal na ekranie samego siebie fechtujacego sie z yirem energetycznymi mieczami.
– Dobry jestem… – usmiechnal sie polgebkiem, niezmiernie z siebie zadowolony. – Bardzo dobry… Najpiekniejsza zrobila dobry wybor…
– Nawiasem, Kreolu, co zamierzasz zrobic z naszym wiezniem? – zainteresowal sie Mao.
– Jeszcze nie podjalem decyzji. – Kreol z roztargnieniem popatrzyl na pierscionek. – Pewnie zwiaze tego yira… Zrobie, na przyklad, pierscien strzelajacy piorunami.
– Tak, zgromadzil duzo energii – zgodzil sie Hubaksis z pelnymi ustami. – Dobra bedzie z niego bron, potezna…
– Nikt cie nie pytal o zdanie – fuknal Kreol. – Mao, pokazesz mi jeszcze raz, jak sie to otwiera?
Mao wzial od niego puszke pepsi-coli, pociagnal za kolko. Kreol pociagnal lyk i pokiwal glowa z szacunkiem.
– Sprytnie pomyslane. Do takiej puszki mozna wlac co dusza zapragnie, i bedzie tam schowane nawet na wiecznosc…
– Tak, wiemy… – Mao usmiechnal sie lekko.
– Pe… psi… Psi? A, pepsi – przeczytal Kreol. – Nie znam takiego slowa… Co ono znaczy?
– Mysle, ze nic – wzruszyl ramionami Mao. – Po prostu nazwa napoju.
– Bardzo smacznego napoju – zabulgotal Hubaksis.
Kreol popatrzyl w dol i z niemala irytacja odkryl, ze gdy on zachwycal sie puszka, bezczelny do granic dzinn wsunal glowe przez aluminiowe denko i teraz lapczywie wysysa jego, Kreola, lemoniade.
– Ach, ty draniu! – warknal oburzony mag, lapiac Hubaksisa za skrzydla.
– Pusc, panie, to boli! – zawyl Hubaksis.
– Wiem! – wysapal Kreol, targajac lobuza za lewe skrzydlo. Oczywiscie uwazal przy tym, by go nie wyrwac – nie byl mu potrzebny dzinn kaleka.
W samym srodku egzekucji do jadalni weszla Vanessa w towarzystwie wiernego Huberta. Miala mokre wlosy.
– Znowu pada deszcz – oznajmila, nie patrzac na nikogo. – Wiesz, tato, okazalo sie, ze nasz sasiad jest narkomanem… – westchnela ciezko, siadajac obok Kreola.
– Maz pani Foresmith? – zdziwil sie Mao. – Cyryl? A moze jej syn?
– To oni maja syna? – zdziwila sie z kolei Vanessa.
– Slyszalem, ze jest teraz w college’u. – Ojciec zaprezentowal zadziwiajaca orientacje. – Od tej jesieni. Zdaje sie, ze ma na imie Jerry… a moze Gary… Nie pamietam dokladnie.
– Niewazne – zmarszczyla sie Van. – To nie on, tylko drugi sasiad…
– A ja myslalem, ze w tamtym domu nikt nie mieszka.
– Tez tak myslalam… Kreolu, czy za twoich czasow byli narkomani?
– Kto? – zapytal mag nieuwaznie. Wciaz jeszcze meczyl swoja jednooka maskotke.
– Byli, byli! – pisnal torturowany. – No ci tam, pamietasz, panie…?
– Nie pamietam.
– Ci, co palili haszysz! – Dzinna zirytowal brak domyslnosci Kreola. – Albo trawke faraona…!
– Aaaa! Tacy byli zawsze, nawet na Atlantydzie… – Mag wreszcie skojarzyl.
– I co z nimi robiliscie? – zapytala przygnebiona Van.
– A co z nimi mozna zrobic? – Wzruszyl ramionami. – Glupich nigdzie nie brakuje… Przeciez to bardzo szkodliwe – szybko sie przyzwyczajasz, a potem chorujesz. Co najwyzej mozna zglosic sie do maga…
– Chwileczke! – Vanessa natychmiast sie ozywila. – Chcesz powiedziec, ze umiesz leczyc uzaleznienie od narkotykow?!
– To proste – oznajmil Kreol z zadowoleniem. – Krotkie zaklecie, szczypta proszku i bedzie jak nowo narodzony.
Vanessa przez chwile patrzyla na niego, a potem przerazliwie zapiszczala, duszac go w objeciach. Kreol z niezadowoleniem pomyslal, ze zaczyna jej to wchodzic w krew.
– TEGO – oznajmila Van zdecydowanie – nauczysz mnie w pierwszej kolejnosci!
– Jak chcesz. – Mag nie sprzeczal sie. – Ale najpierw i tak musisz przerobic podstawy magii. W tej chwili nie jestes w stanie opanowac nawet zaklecia Swiatla.
– Nie poganiam cie – zapewnila Vanessa pospiesznie. – Jak bedzie mozna. Ale moze w takim razie ty sam wyleczysz naszego sasiada?
– A dlaczego mialbym to zrobic?
– Bo w przeciwnym przypadku pani Lee bardzo sie rozgniewa – cicho mruknal spod stolu Butt-Krillach.
Kreol zasepil sie. Musial przyznac, ze jest to istotny powod…
Vanessa zadzwonila do drzwi. Chwile poczekala i zadzwonila jeszcze raz. W srodku panowala cisza, doszla wiec do wniosku, ze dzwonek moze byc popsuty i zaczela stukac. Odpowiedzi nadal nie bylo.
– Nikogo nie ma w domu – wyrazil przypuszczenie malutki dzinn. W gosci do sasiada wybrali sie we trojke: Kreol, Vanessa i Hubaksis.