praojcow. Tam krec, do chuja punka, w sraczu.
– Sto lat nie krecilem, cos ty!
– A przedwczoraj? Jak sie wozilem z foczkami. A u ciebie siedziala ta banda zmulantow. Co, moze nie?
– No cos ty? Kiela? Sluchalismy nowego „WeWe” *.
– Nie pierdol smutow. Zjeby. Ni chuja nie kminicie bazy. – Pociagnal z butelki. – Wiesz, jaki mozg ma zdechly Czeczeniec? Jak ser szwajcarski. Z dziurami. O, takimi. Z czego? Z glupoty. Kumasz?
– Juz to mowiles. – Giena wsunal do ust gume do zucia. – Kiela, a od piwa watroba obrasta tluszczem.
– Zastanow sie, do chuja punka. Ostrzegalem cie. Ostatni raz.
Kiela wyszedl.
– No, kurwa… – westchnal Giena. – Ale mi obrzydl ten meczydupa. Kurwa, czego im tak odpalmilo z ta pakernia? Witek, Szpala, Bomber – to tepaki, z dwoma zwojami
Lapin patrzyl w monitor. Wstal.
– Ide.
– Co jest?
– Mam jeszcze sprawe…
– Lapa, co ty dzis taki?
– Jaki?
– No… jak zbity pies?
Lapin spojrzal na niego i rozesmial sie. W napadzie histerycznego smiechu zgial sie wpol.
– Co ci jest? – zdumial sie Giena.
Lapin chichotal. Giena patrzyl na niego.
Lapin z trudem sie uspokoil. Otarl lzy. Ciezko westchnal:
– Dobra… ide.
– A co z knajpa?
– Jaka?
– No, przeciez chciales do knajpy?
– Zartowalem.
– No, ale masz zarty, dziecioku.
Lapin wyszedl.
Na dworze juz sie sciemnilo. I chwycil mroz. Pod nogami trzaskaly kaluze.
Lapin dobrnal do swojej klatki schodowej. Wszedl. Sciagnal winde. Spojrzal na sciane. Bylo tam znajome graffiti. Dwa z nich – ACID ORTHODOX i RUINA-97 byly jego dzielem. Zauwazyl nowy napis: URAL, NIE BOJ SIE PRZEBUDZENIA.
Czarny flamaster. Wyrazny charakter pisma.
Diar
8.07.
Biala wolga skrecila na lesna droge. Przejechala trzysta metrow. Skrecila jeszcze raz. Zatrzymala sie na polanie.
Brzozowy zagajnik. Resztki sniegu. Poranne slonce.
Z samochodu wysiedli dwaj mezczyzni.
Otworzyli bagaznik. Lezala tam
Wyciagneli ja z bagaznika. Wierzgala nogami. Wyla.
Neilands wyjal noz. Rozcial futro na plecach. I na rekawach. Futro upadlo na ziemie. Pod futrem byla czerwona sukienka. Neilands rozcial ja. Rozcial stanik.
Biust srednich rozmiarow. Malutkie sutki.
Zaciagneli dziewczyne pod brzoze. Zaczeli przywiazywac.
Nikolajewa krzyknela gardlowo. Zaczela sie wyrywac, szyja i twarz jej poczerwienialy.
– Nie za mocno. Zeby mogla swobodnie oddychac. – Botwin przyciskal szarpiace sie ramiona do brzozy.
– Jest w porzadku. – Neilands pracowal w skupieniu.
Skonczyli. Botwin wyjal z samochodu podluzny bialy futeral-lodowke. Otworzyl. W srodku lezal lodowy mlot: regularny, potezny bijak, drewniany trzonek, skorzane rzemienie.
Neilands wyciagnal z kieszeni monete jednorublowa.
– Orzel.
– Reszka. – Botwin przymierzyl sie do mlota.
Neilands podrzucil monete. Upadla. Kantem w snieg.
– Masz babo placek! – zasmial sie Botwin. – To co, druga?
– Dobra. – Neilands machnal reka. – Wal.
Botwin stanal przed Nikolajewa.
– Znaczy sie tak, dziecinko. Nie jestesmy rabusiami ani sadystami. Ani nawet gwalcicielami. Rozluznij sie i niczego nie boj.
Nikolajewa skomlala. Z oczu ciekly jej lzy razem z tuszem do rzes.
Botwin wzial zamach.
– Mow!
Mlot uderzyl w mostek.
Nikolajewa steknela glosno.
– Nie tak, dziecinko. – Botwin pokrecil glowa. Wzial zamach. Slonce rozblyslo na lodowej powierzchni mlota.
– Mow!
Uderzenie. Dygot polnagiego ciala. Botwin i Neilands nasluchiwali. Ramiona i glowa Nikolajewej drzaly. Dostala napadu czkawki.
– Chuj w bombki strzelil, nie bedzie choinki – nasepil sie Neilands.
– Niech sie dzieje wola swiatlosci, Dor.
– Masz racje, Ycza.
W lesie nawolywaly sie dwa ptaki.
Botwin powoli cofnal mlot.
– Dziecinko… mow!
Potezne uderzenie wstrzasnelo Nikolajewa. Stracila przytomnosc. Zwisla jej glowa. Dlugie jasne wlosy przykryly piers.
Botwin i Neilands sluchali.
W posinialej piersi przebudzil sie dzwiek. Slaby charkot. Pierwszy. Drugi. Trzeci.
– Mow sercem! – Botwin zamarl.
– Mow sercem! – wyszeptal Neilands.
Dzwiek sie urwal.