– Bylo na pewno… przytrzymaj glowe. – Botwin podniosl mlot.
– Na sto procent… – Neilands zaszedl za brzoze. Uniosl glowe Nikolajewej, przycisnal do chropowatego zimnego pnia. – Tylko delikatnie…
– Zrobi sie… – Botwin wzial zamach. – Mow!
Mlot wbil sie w mostek. Prysnely okruchy lodu.
Botwin przylgnal do piersi Nikolajewej. Neilands wyjrzal zza brzozy.
– Hor, hor, hor… – rozleglo sie w piersi.
– Jest! – Botwin cisnal mlot. – Mow, siostrzyczko, mow sercem, rozmawiaj!
– Mow sercem, mow sercem, mow sercem! – wymamrotal Neilands. Zaczal goraczkowo grzebac w kieszeniach. – Gdzie? Gdzie ja… no gdzie?
– Poczekaj… – Botwin zaczal klepac sie po kieszeniach.
– Tfu, cholera… w samochodzie! W schowku!
– Kurwa…
Botwin rzucil sie do wolgi. Poslizgnal sie na mokrym sniegu. Upadl. Na brudna bura trawe. Szybko doczolgal sie do samochodu. Otworzyl drzwi. Wyjal ze schowka stetoskop.
Dzwiek nie cichl.
– Szybciej! – krzyknal falsetem Neilands.
– Cholera… – Botwin podbiegl. Brudna reka podal stetoskop.
Neilands wsunal oliwki do uszu. Przylozyl stetoskop do fioletowej klatki piersiowej.
Obaj zamarli. W oddali przelecial samolot. Nawolywaly sie ptaki. Slonce zaszlo za chmury.
W piersi Nikolajewej cos chrzescilo. Slabo. Rownomiernie.
– Di… ro… aro… ara… – szeptal Neilands.
– Nie goraczkuj sie! – Botwin glosno westchnal.
– Di… di… ar. Diar. Diar! – Neilands odetchnal z ulga. Zerwal z szyi stetoskop. Podal Botwinowi.
Ten nieporadnie wlozyl do uszu oliwki. Spuchnieta brudna reka przycisnal czarna glowice do mostka.
– Di… er… di… er… diar. Diar. Diar. Diar.
– Diar! – Neilands kiwal waska glowa.
– Diar – powiedzial Botwin z usmiechem. Przesunal wybrudzona w ziemi reka po twarzy. Zasmial sie. – Diar!
– Diar! – Neilands klepnal go w ramie.
– Diar! – Botwin w odpowiedzi stuknal go w piers.
Objeli sie. Zakolysali. Odepchneli.
Neilands zaczal rozcinac sznurek. Botwin wrzucil mlot do futeralu. Zdjal kurtke.
Zdjeli sznury krepujace nieprzytomna Nikolajewa. I kajdanki. Przykryli ja kurtka, podniesli. Zaniesli do samochodu.
– Nie zapomnij mlota – sapal Botwin.
Polozyli Nikolajewa na tylnym siedzeniu. Neilands chwycil futeral z mlotem. Wrzucil do bagaznika.
Botwin siadl za kierownica. Zapalil silnik.
– Poczekaj. – Neilands skoczyl pod brzoze. Rozpial spodnie. Rozstawil nogi.
Nikolajewa slabo jeknela.
– Ocknela sie. Diar! – Neilands usmiechnal sie czule.
Strumien moczu uderzyl w pien brzozy.
Kat
Nikolajewa obudzil czyjs dotyk.
Ktos nagi i cieply przytulal sie do niej.
Otworzyla oczy: bialy sufit, matowy plafon, okienna rama za polprzezroczysta biala firanka, krecone jasne wlosy. Zapach
Nikolajewa poruszyla sie. Spojrzala ukosem w dol: brzeg przescieradla. Pod przescieradlem jej nagie cialo. Ogromny siniak na piersi. Jej nogi. Obok sniade, muskularne cialo mezczyzny. Przytula sie. Oplata ja rekami. Odwraca ja na bok. Mocno przytula piers do jej piersi.
– Sluchaj pan… – rzekla ochryple. – Nie lubie, jak mi ktos tak robi…
Nagle zdretwiala. Jej cialo zadrgalo. Oczy lekko sie przymknely, uciekly pod powieki. Mezczyzna rowniez zamarl. Drgnal, szarpnal glowa. I zdretwial, przytulony.
Minelo 37 minut.
Mezczyzna otworzyl usta. Wydobyl sie z nich slaby, ochryply jek. Mezczyzna poruszyl sie. Rozlozyl rece. Odwrocil sie, zsunal z lozka na podloge. Padl bezsilnie i zaszlochal. Zaczal ciezko oddychac.
Nikolajewa drgnela. Zaczela wierzgac nogami. Usiadla. Krzyknela i przycisnela rece do piersi. Otworzyla oczy. Twarz miala pasowa, z otwartych ust saczyla sie slina. Nikolajewa chlipnela i zaplakala. Ramiona jej drzaly. Suwala nogami po przescieradle.
Mezczyzna wydal bolesne westchnienie. Usiadl. Spojrzal na Nikolajewa.
Ta plakala, dygocac konwulsyjnie.
– Napijesz sie soku? – spytal cicho mezczyzna.
Nie odpowiedziala. Spojrzala na niego ze strachem.
Obszedl lozko. Wzial ze stolika butelke wody mineralnej. Otworzyl. Zaczal nalewac do szklanki.
Nikolajewa patrzyla na niego: sniade cialo, zlociste wlosy na nogach i piersi.
Mezczyzna pochwycil jej spojrzenie. Usmiechnal sie.
– Witaj, Diar.
Milczala. Tamten upil troche ze szklanki. Rozwarla pasowe, nabiegle krwia usta.
– Pic…
Usiadl przy niej na lozku. Objal ja. Przystawil jej szklanke do ust. Zaczela lapczywie pic. Zeby stukaly o szklo.
Wypila wszystko. Z jekiem wypuscila powietrze z ust.
– Jeszcze.
Wstal. Napelnil szklanke po brzegi. Podal. Wypila duszkiem.
– Diar… – Przesunal reka po jej wlosach.
– Jestem… Ala – rzekla. Przescieradlem otarla lzy.
– Dla zwyklych ludzi jestes Ala. Dla przebudzonych – Diar.
– Diar?
– Diar. – Patrzyl na nia cieplo.
Nagle zakaslala. Zlapala sie za piers.
– Ostroznie. – Przytrzymal ja za spocone ramiona.
– Oj… boli… – jeknela.
Mezczyzna wyjal z szafki recznik. Polozyl jej na ramionach i zaczal ja ostroznie wycierac.
Spojrzala na swoj krwiak, zaczela poplakiwac.
– Oj… no… po co zaraz tak…
– To przejdzie. Po prostu siniak. Ale kosc jest cala.
– Boze… a to… co ty takiego robiles… Boze… no, po chuja tak? Co? Po chuja tak robic? – Zatrzesla glowa. Podciagnela kolana do podbrodka.
Objal ja za ramiona.
– Jestem Kat.
– Co? – Nic nie rozumiejac, patrzyla na niego. – Wykonujesz wyroki?
– Nie zrozumialas mnie, Diar. Nie jestem katem, mam na imie Kat. – Zasmial sie. – Ka, a, te – trzy litery. Nie wykonuje zadnych wyrokow.