Mezczyzna: 36 lat, niewysoki, mocnej budowy ciala, niebieskie oczy, krotko ostrzyzone blond wlosy, grube rysy twarzy, pasemko jasnych wasow, plaszcz w stalowym kolorze, jasnoszary szalik, na ramionach czarny skorzany plecak.

– Ruszaj. – Pchnal Barenboima pistoletem.

Barenboim ruszyl naprzod. Mineli pierwszy salon z kolistym akwarium i wyscielanymi meblami. Weszli do drugiego. Umeblowany byl na modle japonska: niskie meble, na scianach wisialy trzy zwoje i plaski telewizor. W kacie stala wieza hi-fi. Ksztaltem przypominala czarnogranatowa piramide.

Mezczyzna podszedl do piramidy. Przyjrzal jej sie.

– Jak to wylaczyc?

– Tam jest pilot – Barenboim kiwnal glowa w kierunku niskiego kwadratowego stolu. Czarnogranatowy pilot lezal na brzegu.

Mezczyzna podniosl go. Nacisnal przycisk POWER. Muzyka ucichla.

– Siedziec – naparl na ramie Barenboima. Posadzil go na niskim pufie z czerwona poduszka.

Schowal pistolet do kieszeni. Zdjal plecak. Rozwiazal go. Wyciagnal mlotek i dwa stalowe alpinistyczne haki.

– Jakie tu sa sciany?

– To znaczy? – Blady Barenboim mrugal z napieciem.

– Cegla, beton?

– Z cegly.

Mezczyzna zerwal ze sciany dwa zwoje. Przymierzyl sie. I trzema uderzeniami wbil hak w sciane. Na wysokosci swoich ramion. Odszedl na mniej wiecej dwa metry. I wbil drugi hak. Na tej samej wysokosci. Potem wyjal komorke. Wybral numer.

– Wszystko w porzadku. Chodz. Otwarte.

Niebawem do mieszkania weszla Dibicz: 32 lata, wysoka, szczupla, szerokie ramiona, blondynka, szaroniebieskie oczy, surowa koscista twarz, szaro-granatowy plaszcz, granatowy beret, granatowe rekawiczki, granatowo-zolty szalik, podluzna sportowa torba.

Rozejrzala sie. Mimochodem rzucila okiem na Barenboima.

– Dobra.

Mezczyzna wyjal z plecaka sznur. Rozcial go nozem na pol. Razem podniesli Barenboima. Zdjeli mu kajdanki. Zaczeli zdejmowac marynarke.

– Nie mozecie po ludzku powiedziec, czego chcecie? – zapytal.

– Na razie nie mozemy. – Dibicz chwycila go za prawa reke, obwiazala sznurem.

– Nie trzymam pieniedzy w domu.

– Nie potrzebujemy pieniedzy. Nie jestesmy zlodziejami.

– To kim jestescie? Agentami ubezpieczeniowymi? – Barenboim usmiechnal sie krzywo. Oblizal suche wargi.

– Nie, ani zlodziejami, ani agentami – powaznie odpowiedziala Dibicz. – Ale jestes nam bardzo potrzebny.

– Do czego?

– Wyluzuj. I nic sie nie boj.

Przywiazali go za rece do wbitych w sciane hakow. – Jestescie sadystami? – Barenboim stal z rozciagnietymi na boki rekami.

– Nie. – Dibicz zdjela palto. Miala na sobie granatowy kostium z tenisu.

– Czego chcecie? Do kurwy nedzy, czego? – Glos Barenboima nagle sie urwal.

Mezczyzna zalepil mu usta tasma klejaca. Dibicz rozpiela torbe. Lezala w niej podluzna minilodowka. Otworzyla ja. Wyjela lodowy mlot.

Mezczyzna rozpial Barenboimowi kamizelke i koszule. Rozerwal podkoszulek. Niespodziewanie Barenboim kopnal go w pachwine. Mezczyzna zgial sie wpol. Zasyczal. Padl na kolana.

– Zlamas…

Dibicz czekala. Oparla sie o mlot.

– O kurwa… – jeknal mezczyzna, krzywiac sie z bolu. Dibicz odczekala jeszcze chwile. Spojrzala na wiszacy na scianie zwoj.

– Obu, lod sie topi.

Mezczyzna podniosl sie. Podeszli do przywiazanego Barenboima, ktory probowal kopnac Dibicz.

– Trzymaj go za nogi – powiedziala.

Mezczyzna skoczyl. Objal Barenboima za kolana. Scisnal. Zamarl.

– Mow sercem! – Dibicz wziela potezny zamach.

Mlot ze swistem zatoczyl polokrag. Spadl na piers Barenboima.

Barenboim wrzasnal.

Dibicz przylozyla ucho do jego piersi.

– Mow, mow, mow…

Barenboim wrzeszczal. Szamotal sie.

Dibicz cofnela sie. Wziela zamach. Uderzyla. Z calej sily.

Mlot pekl. Kawalki lodu rozlecialy sie dookola.

Barenboim jeknal. Zwisl na sznurach. Glowa opadla mu na piers.

Dibicz przylgnela do niej uchem.

– Mow, mow, mow…

W klatce piersiowej pojawil sie dzwiek.

Dibicz wsluchala sie.

Mezczyzna rowniez sluchal.

– Mo… ho… – wymowila Dibicz.

Wyprostowala plecy. Rzekla z zadowoleniem:

– Na imie ma Moho.

– Moho – wymowil mezczyzna. Zmarszczyl czolo. Usmiechnal sie.

Brat i siostry

Barenboim otworzyl oczy.

Siedzial w trojkatnej wannie. Cieple strumienie wody przyjemnie oplywaly jego cialo. Naprzeciw siedzialy dwie nagie kobiety.

Ar: 31 lat, pulchna, blondynka, niebieskie oczy, duzy biust, kragle ramiona, rozesmiana wiejska geba.

Ekos: 48 lat, malutka, zgrabna, blondynka, niebieskie oczy, twarz zyczliwa i madra.

W obszernej lazience panowal polmrok. Tylko trzy grube niebieskie swiece palily sie na brzegu wanny.

– Witaj, Moho – powiedziala malutka kobieta. – Jestem Ekos. Twoja siostra.

– Witaj, Moho – usmiechnela sie pulchna. – Jestem Ar, twoja siostra.

Barenboim otarl wilgotna twarz. Obejrzal sie. Zatrzymal wzrok na swiecy.

– A ja jestem Boris Barenboim. Moja jedyna siostra, Anna Barenboim-Wickers zginela w wypadku samochodowym w 1992 roku. Niedaleko Los Angeles.

– Teraz bedziesz mial wiele siostr i braci – powiedziala Ekos.

– Watpie. – Barenboim dotknal duzego siniaka na piersi. – Mama przeniosla sie juz na tamten swiat. Ojciec lezy po wylewie. I prawdopodobienstwo, ze uszczesliwi mnie bratem albo siostra, jest praktycznie rowne zeru.

– Pokrewienstwo nie jest jedyna forma braterstwa.

– Oczywiscie. Jest jeszcze braterstwo w nieszczesciu – kiwnal glowa Barenboim. – Kiedy zywcem klada czlowieka do bratniej mogily.

Вы читаете Lod
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату