– Ruszaj. – Pchnal Barenboima pistoletem.
Barenboim ruszyl naprzod. Mineli pierwszy salon z kolistym akwarium i wyscielanymi meblami. Weszli do drugiego. Umeblowany byl na modle japonska: niskie meble, na scianach wisialy trzy zwoje i plaski telewizor. W kacie stala wieza hi-fi. Ksztaltem przypominala czarnogranatowa piramide.
Mezczyzna podszedl do piramidy. Przyjrzal jej sie.
– Jak to wylaczyc?
– Tam jest pilot – Barenboim kiwnal glowa w kierunku niskiego kwadratowego stolu. Czarnogranatowy pilot lezal na brzegu.
Mezczyzna podniosl go. Nacisnal przycisk POWER. Muzyka ucichla.
– Siedziec – naparl na ramie Barenboima. Posadzil go na niskim pufie z czerwona poduszka.
Schowal pistolet do kieszeni. Zdjal plecak. Rozwiazal go. Wyciagnal mlotek i dwa stalowe alpinistyczne haki.
– Jakie tu sa sciany?
– To znaczy? – Blady Barenboim mrugal z napieciem.
– Cegla, beton?
– Z cegly.
Mezczyzna zerwal ze sciany dwa zwoje. Przymierzyl sie. I trzema uderzeniami wbil hak w sciane. Na wysokosci swoich ramion. Odszedl na mniej wiecej dwa metry. I wbil drugi hak. Na tej samej wysokosci. Potem wyjal komorke. Wybral numer.
– Wszystko w porzadku. Chodz. Otwarte.
Niebawem do mieszkania weszla
Rozejrzala sie. Mimochodem rzucila okiem na Barenboima.
– Dobra.
Mezczyzna wyjal z plecaka sznur. Rozcial go nozem na pol. Razem podniesli Barenboima. Zdjeli mu kajdanki. Zaczeli zdejmowac marynarke.
– Nie mozecie po ludzku powiedziec, czego chcecie? – zapytal.
– Na razie nie mozemy. – Dibicz chwycila go za prawa reke, obwiazala sznurem.
– Nie trzymam pieniedzy w domu.
– Nie potrzebujemy pieniedzy. Nie jestesmy zlodziejami.
– To kim jestescie? Agentami ubezpieczeniowymi? – Barenboim usmiechnal sie krzywo. Oblizal suche wargi.
– Nie, ani zlodziejami, ani agentami – powaznie odpowiedziala Dibicz. – Ale jestes nam bardzo potrzebny.
– Do czego?
– Wyluzuj. I nic sie nie boj.
Przywiazali go za rece do wbitych w sciane hakow. – Jestescie sadystami? – Barenboim stal z rozciagnietymi na boki rekami.
– Nie. – Dibicz zdjela palto. Miala na sobie granatowy kostium z tenisu.
– Czego chcecie? Do kurwy nedzy, czego? – Glos Barenboima nagle sie urwal.
Mezczyzna zalepil mu usta tasma klejaca. Dibicz rozpiela torbe. Lezala w niej podluzna minilodowka. Otworzyla ja. Wyjela lodowy mlot.
Mezczyzna rozpial Barenboimowi kamizelke i koszule. Rozerwal podkoszulek. Niespodziewanie Barenboim kopnal go w pachwine. Mezczyzna zgial sie wpol. Zasyczal. Padl na kolana.
– Zlamas…
Dibicz czekala. Oparla sie o mlot.
– O kurwa… – jeknal mezczyzna, krzywiac sie z bolu. Dibicz odczekala jeszcze chwile. Spojrzala na wiszacy na scianie zwoj.
– Obu, lod sie topi.
Mezczyzna podniosl sie. Podeszli do przywiazanego Barenboima, ktory probowal kopnac Dibicz.
– Trzymaj go za nogi – powiedziala.
Mezczyzna skoczyl. Objal Barenboima za kolana. Scisnal. Zamarl.
– Mow sercem! – Dibicz wziela potezny zamach.
Mlot ze swistem zatoczyl polokrag. Spadl na piers Barenboima.
Barenboim wrzasnal.
Dibicz przylozyla ucho do jego piersi.
– Mow, mow, mow…
Barenboim wrzeszczal. Szamotal sie.
Dibicz cofnela sie. Wziela zamach. Uderzyla. Z calej sily.
Mlot pekl. Kawalki lodu rozlecialy sie dookola.
Barenboim jeknal. Zwisl na sznurach. Glowa opadla mu na piers.
Dibicz przylgnela do niej uchem.
– Mow, mow, mow…
W klatce piersiowej pojawil sie dzwiek.
Dibicz wsluchala sie.
Mezczyzna rowniez sluchal.
– Mo… ho… – wymowila Dibicz.
Wyprostowala plecy. Rzekla z zadowoleniem:
– Na imie ma Moho.
– Moho – wymowil mezczyzna. Zmarszczyl czolo. Usmiechnal sie.
Brat i siostry
Barenboim otworzyl oczy.
Siedzial w trojkatnej wannie. Cieple strumienie wody przyjemnie oplywaly jego cialo. Naprzeciw siedzialy dwie nagie kobiety.
W obszernej lazience panowal polmrok. Tylko trzy grube niebieskie swiece palily sie na brzegu wanny.
– Witaj, Moho – powiedziala malutka kobieta. – Jestem Ekos. Twoja siostra.
– Witaj, Moho – usmiechnela sie pulchna. – Jestem Ar, twoja siostra.
Barenboim otarl wilgotna twarz. Obejrzal sie. Zatrzymal wzrok na swiecy.
– A ja jestem Boris Barenboim. Moja jedyna siostra, Anna Barenboim-Wickers zginela w wypadku samochodowym w 1992 roku. Niedaleko Los Angeles.
– Teraz bedziesz mial wiele siostr i braci – powiedziala Ekos.
– Watpie. – Barenboim dotknal duzego siniaka na piersi. – Mama przeniosla sie juz na tamten swiat. Ojciec lezy po wylewie. I prawdopodobienstwo, ze uszczesliwi mnie bratem albo siostra, jest praktycznie rowne zeru.
– Pokrewienstwo nie jest jedyna forma braterstwa.
– Oczywiscie. Jest jeszcze braterstwo w nieszczesciu – kiwnal glowa Barenboim. – Kiedy zywcem klada czlowieka do bratniej mogily.