Drzwi otworzyly sie bezszelestnie. Wszedl ten sam tegawy i przygarbiony lekarz. Zaczal podnosic zaluzje. Za nim weszli Mer i Uranow. Staneli obok lozka.
Pokoj zalalo dzienne swiatlo.
– Jeszcze mocno spia – rzekla Mer.
– Zaraz sie przebudza – odparl z przekonaniem lekarz. – To cykl, cykl. Lzy i sen. Sen i lzy.
– Byly jakies problemy z chlopakiem? – zapytal Uranow.
– Tak. – Lekarz wsunal rece do kieszeni grubego fartucha. – Tych dwoje jak zwykle, wyslali na pietnastke. A tego wzieli za narkomana. No i trzeba bylo zalatwic przeniesienie.
– Naprawde sie klul?
– Na lewej rece ma slad po igle. Nie, nie jest narkomanem.
Zamilkli.
– Lzy… – rzekla Mer.
– Co lzy? – Lekarz poprawil koldre na piersi Barenboima.
– Zmieniaja twarze.
– Jesli placze sie caly tydzien! – usmiechnal sie lekarz.
– Do tej pory nie rozumiem, dlaczego, kiedy czlowiek nie przestaje plakac, wszyscy zawsze wzywaja karetke? A nie probuja go uspokoic… – w zamysleniu rzekl Uranow.
– Boja sie – wyjasnil lekarz.
– Jakie to… piekne – usmiechnela sie Mer. – Pierwszy serdeczny placz. To jak… pierwsza wiosna.
– Pamietasz, jak to bylo z toba? – Lekarz kiwal potezna glowa. – Ryczalas jak wol.
– Pamieta pan?
– No, golabeczko, to bylo jakies dziewiec lat temu. Ale pamietam tez naszego brodacza. I dziewczynke z uschnieta reka. I bliznieta z Noginska. Doktor ma dobra pamiec. Co? – Mrugnal i zasmial sie.
Mer usciskala go. Barenboim poruszyl sie. Jeknal. Blada reka Lapina drgnela. Palce scisnely sie i rozprostowaly.
– Pieknie. – Lekarz spojrzal na bialy zegar. – Kiedy wszyscy leza razem, cykl sie wyrownuje. Tak! Szybciej, moi panstwo!
Mer i Uranow wyszli pospiesznie. Lekarz stal przez chwile, odwrocil sie i wyszedl za nimi. Pielegniarka Haro bezszelestnie wtoczyla do pokoju fotel na kolkach.
Siedziala w nim chudziutka staruszka. Miala na sobie niebieska staromodna sukienke. Na glowie plaski kapelusik z niebieskiego jedwabiu z niebieska woalka. Niebieskie ponczochy opinaly niewiarygodnie chude lydki, na nogach miala niebieskie lakierowane pantofelki. Staruszka rozplotla zacisniete na kolanach pomarszczone rece i podniosla woalke. Jej waska, chuda, pomarszczona twarz jasniala niesamowitym szczesciem. Duze, madre, niebieskie oczy blyszczaly mocnym, mlodzienczym blaskiem.
Haro wyszla.
Staruszka patrzyla na budzacych sie.
Kiedy wszyscy troje sie przebudzili i zobaczyli ja, przemowila cichym, rownym i spokojnym glosem:
– Ural, Diar, Moho. Jestem Hram. Witam was.
Ural, Diar i Moho patrzyli na nia.
– Wasze serca plakaly przez siedem dni. To placz zalu i wstydu za minione martwe zycie. Teraz wasze serca sie oczyscily i nie beda wiecej plakac. Gotowe sa kochac i mowic. Teraz moje serce powie waszym sercom pierwsze slowo w najwazniejszym jezyku. W jezyku serca.
Umilkla. Jej duze oczy lagodnie sie przymknely. Zapadle policzki lekko sie zarozowily.
Lezacy w lozku drgneli. Ich oczy rowniez sie przymknely. Po wycienczonych twarzach przebiegl slaby skurcz. Rysy tych twarzy ozyly, jakby poplynely, ruszyly ze swych zwyklych miejsc, ustalonych w poprzednim zyciu. Twarze otwieraly sie bolesnie. Jak kielichy egzotycznych kwiatow, ktore przespaly cale dziesiatki lat w niedoli. Przeobrazenie trwalo kilka chwil. Ural, Diar i Moho otworzyli oczy. Ich twarze jasnialy spokojnym zachwytem. Oczy napelnily sie blaskiem zrozumienia. Usta rozkwitly w usmiechu.
Wreszcie sie narodzili.
CZESC DRUGA
Mialam dwanascie lat, kiedy sie wojna zaczela.
Mieszkalysmy, ja i mamusia, w wiosce Kolubakino. Wioska taka sobie, nieduza, raptem czterdziesci szesc domow. Rodzina calkiem mala: mamusia, babcia, Gierka i ja. A ojciec to od razu dwudziestego czwartego czerwca poszedl na wojne. I gdzie on tam byl, dokad trafil, zyje czy nie – nikt tego nie wie. Listy od niego nie przychodzily.
Wojna gdzies tam toczyla sie i toczyla. Czasem po nocach dudnilo.
A mysmy zyli w wiosce.
Nasz dom stal na skraju. Chociaz na nazwisko mielismy Samsikow, to ludzie po swojsku wolali na nas Skrajne, bosmy tak od dawien dawna na skraju mieszkali, i pradziadek, i dziadek, wszyscy zyli i zyli na skraju, i tu chaty stawiali, na skraju.
No, a ja wyroslam na zmyslna dziewczynke, wszystko przy domu robilam, pomagalam starszym, jak tam cos trzeba posprzatac albo przygotowac. Wtedy w wiosce wszyscy pracowali – starzy i mlodzi. Taki tam panowal porzadek, paniczykow nie bylo.
Wiedzialam, ze mamusi ciezko bez ojca. Chociaz z nim jeszcze ciezej, bo pil duzo. To jeszcze przed wojna bylo, jak zaczal, kiedy pracowal w lesnictwie. Oni tam z lesniczym las na lewo sprzedawali i przepijali. Pijaczyna byl z niego. I kochanice mial w sasiedniej wiosce. Taka gruba, z duzymi ustami. Polina.
No i Niemcy, jak przyszli we wrzesniu czterdziestego pierwszego, to staneli w wiosce. I przestali tak do pazdziernika czterdziestego trzeciego. Dwa lata stali. To byly wojska tylowe, zaopatrzenia, nie jednostki bojowe. Bojowe dalej poszly – chcialy gwaltem wziac Moskwe. Ale nie wziely.
A ci nasi Niemcy to mieli gdzies tak po czterdziesci lat, ale wtedy to oni byli dla mnie jak staruchy, co taka dziewczynina rozumie. Stali w chalupach, po calej wiosce. A w radzie gminnej mieszkali oficerowie. No i jakos tak z tymi Niemcami bylo normalnie, przez te dwa lata nikogo nie zabili, choc po prawdzie, jak sie wycofywali, to wioske nasza spalili. No, ale to taki mieli rozkaz, a nie z wlasnej ochoty.
W ogole ludzie z nich byli dorzeczni, gospodarni.
Jak tylko przyszli i do naszej chalupy sie wprowadzili, na drugi dzien zaczeli stawiac wychodek. U nas w wiosce nigdy w zyciu nie bylo wychodkow. Wszyscy chodzili, jak to sie mowi „za stodole” – gdzies czlowiek przykucnal i po sprawie. Babcia zalatwiala sie w oborze przy krowie. Mama – w ogrodzie. A my, dzieciaki – gdzie popadlo. Pod krzaczkiem sie przykucnie – i juz! Nikt w wiosce nie mial wychodka, nikomu nawet do glowy by nie przyszlo budowac specjalnie. A oni stawiali. Babcia sie smiala: co to sie trudzic po proznicy, przeciez i tak gowno do ziemi idzie!
Ale Niemiec to Niemiec: lubi porzadek.
Wiec jak przyszli – od razu zaczeli stawiac wychodki i laweczki przed domami, jakby zamierzali u nas dlugo zostac.
No i w ogole – jedzenie nam podrzucali, pomagali. Mieli kukurydze, make, konserwy miesne. I chleb nawet sami sobie wypiekali – nam nie dowierzali. Moze bali sie, ze ich strujemy?
Mieli sznapsa. Ale ja go nie probowalam, przeciez jeszcze dziewczynka bylam. A tamtej zimy pierwszy raz w zyciu sprobowalam piwa.
Jak swietowali swoje Boze Narodzenie, wszyscy zebrali sie w gminnej radzie. A mama z innymi babami jedzenie im szykowala: wieprzowine, kury, nasmazyly kartofli na sloninie, napiekly bialych bulek z ichniej maki. I na stol wszystko postawily. Mysmy z dziewczynkami na piec wlazly i patrzymy. A tu Niemcy wytoczyli beczke, wstawili do niej taki miedziany kranik i zaczeli nalewac do kubkow i szklanek piwo. Takie zolte bylo i pieniste. I zaczeli pic, a potem spiewali i kolysali sie na boki. Tak do samiuskiej nocy. I sznapsa tez pili. A ja patrzylam z gory. I jeden Niemiec dal mi kubek: pij! No to sprobowalam piwa. Dziwny smak. Ale go zapamietalam. Tak to bylo.