czasie wojny, nigdy nie zapominam skrzyzowac cichaczem palcow obu rak podczas startu i ladowania. Nabralem tego zwyczaju w eskadrze, kiedy zblizala sie do konca liczba moich misji, i robilem to smiertelnie serio podczas ostatniego lotu do Neapolu, skad mial mnie zabrac do domu parowiec. (Nikt nie wie, ze krzyzuje, palce, i predzej zgodze sie na piekielne tortury, niz uchyle komukolwiek rabka tajemnicy).

Nie mam zadnych tego rodzaju zlych przeczuc, kiedy wracam do domu, chyba ze ladujemy akurat podczas burzy z piorunami – wtedy powtarzam swoj srodek zaradczy. Ale nienawidze sie rozpakowywac, oddzielac rzeczy, ktore ida do zwyklej pralni, od tych, ktore ida do pralni chemicznej, lekarstwa od kosmetykow, czasopisma od prawdziwej poczty, prawdziwa poczte od pocztowych smieci. Robie to bardzo niechetnie i malymi etapami, tak ze zajmuje mi to co najmniej kilka dni. I czesto zaluje, ze nie mam matki albo starszej siostry lub brata, zeby mnie w tym wyreczyli.

Mieszkancy Coney Island, ktorzy mieli prace na Manhattanie, musieli jechac szmat drogi, zeby tam sie dostac. Nie tak daleko jak do Norfolku w Wirginii, lecz dalej niz wy i ja mielibysmy ochote jechac dzisiaj, gdybysmy nie musieli. Wtedy musielismy.

Najpierw przez jakies pietnascie albo dwadziescia minut jechalo sie linia tramwajowa Norton's Point do stacji metra przy Stillwell Avenue. W porannych i popoludniowych godzinach szczytu tramwaj zatrzymywal sie na kazdym rogu. Mieszkancy Sea Gate musieli poswiecic kolejne pietnascie lub dwadziescia minut, zeby dojsc do przystanku. Znalezienie wolnych miejsc w metrze nie bylo dla nas problemem; rano wyruszalismy z ostatniej stacji, po poludniu wsiadalismy na pierwszej. Ludzie, ktorzy wracali do domu z Times Square, gdzie konczyly sie i zaczynaly trzy ekspresowe linie laczace srodmiescie z Coney Island, korzystali z tego samego przywileju u schylku dnia roboczego, ale pasazerow bylo prawdziwe mrowie i trzeba bylo zwawo sie ruszac, by znalezc sie wsrod pierwszych, ktorzy wpadli do najblizszego pustego wagonu, i zajac najlepsze miejsce, przy oknie, przodem do kierunku jazdy. Juz na nastepnej stacji za Times Square, przy Trzydziestej Czwartej Ulicy i Herald Sauare, gdzie przez blisko czterdziesci lat swojej pracy u Macy'ego wsiadala i wysiadala Sylvia, trzeba bylo miec szczescie, zeby znalezc jakiekolwiek wolne miejsce. Kiedy zamykaly sie drzwi, wszystkie byly zajete, a pociag podazal w strone trzeciej srodmiejskiej stacji przy Czternastej Ulicy i Union Square. Ci, ktorzy nie zdolali usiasc, gdy metro wyjezdzalo ze stacji przy Czternastej Ulicy, musieli tloczyc sie w koszmarnym scisku – koszmarnym zwlaszcza dla kobiet – poki pociag nie przetoczyl sie przez most laczacy Manhattan z Brooklynem i nie dotarl do dzielnic mieszkaniowych obslugiwanych przez oddzielne linie. Ludzie, ktorzy mieli miejsca siedzace, zwalniali je wtedy, zeby wysiasc. W godzinach szczytu podroz metrem z Times Sauare na Coney Island zajmowala prawie godzine – linia Sea Beach byla najkrotsza i jazda nia trwala kilka minut krocej, ale i tak mielismy zwyczaj wsiadac do pierwszego pociagu, ktory podjechal – i rzadko kiedy stanowila najprzyjemniejsza czesc dnia roboczego. Wydawalo mi sie to wowczas nieustajaca tragedia i oburzajacym ekonomicznym skandalem; koniecznosc tak dlugiego dojezdzania i w gruncie rzeczy sam przymus chodzenia do pracy – nie ja pierwszy wpadlem na te mysl i wiedzialem o tym – byla wedlug mnie niesprawiedliwoscia i dranstwem, ktore musi znosic oswiecona ludzkosc.

W polowie lat piecdziesiatych, gdy pracowalem w magazynie „Time', pewne zdumienie, lecz nie wpolczucie, wzbudzila we mnie informacja, iz wielu moich nawet bardzo zamoznych kolegow pokonuje dosc znaczna odleglosc, udajac sie do pracy. Skonczylem juz trzydziestke, ale bylem wciaz zoltodziobem, kiedy zaczalem pracowac w dziale promocji, piszac teksty reklamowe, zamawiajac do nich oprawe plastyczna i asystujac w sprzedazy stron ogloszeniowych. Wkrotce zawarlem znajomosc z czlonkiem rodziny jednego z zalozycieli magazynu „Time', firmy, ktora rozrosla sie do rozmiarow powszechnie szanowanego wydawniczego megalopolis i w ktorej bylismy obaj zatrudnieni. Mezczyzna nazwiskiem Britten Hadden, ktory zmarl w mlodym wieku na zakazenie paciorkowcem, stworzyl „Time'a' wraz z Henrym R. Luce'em. Z niejakim zaskoczeniem odkrylem, ze moj wspolczesny Hadden, Peter, nie mieszka w srodmiesciu, lecz poza miastem, na Long Island, w miejscowosci o nazwie Locust Valley, skad codziennie dojezdza do pracy przy prezentacji reklam, zasuwajac najpierw samochodem na stacje kolejowa, nastepnie pociagiem na Manhattan i taksowka z Pennsylvania Station do Time- Life Building (z ktorego widac bylo wtedy slizgawke w Rockefeller Center), z wlasnej nieprzymuszonej woli tracac na to wszystko prawdopodobnie tyle samo czasu, ile zajmowala podroz z Coney Island na Times Square. W naszym archiwum, ktore w znacznym stopniu opieralo sie na danych dostarczanych przez panstwowy urzad statystyczny i zwiazane z nim agendy, dowiedzialem sie rowniez, ze w stosowanej przez nich taksonomii istnieje specjalna pierwsza kategoria przedmiescia i ze Locust Valley na pewno do niej nalezy. Ja wraz z zona i dziecmi (corka Erica i synem Tedem) znalezlismy juz sobie wygodne lokum na Manhattanie i moglismy z latwoscia dojechac do pracy metrem albo dojsc na piechote – zajmowalo to odpowiednio dziesiec lub dwadziescia minut. W koncu pogodzilem sie z tym, ze wiele osiagajacych bardzo wysokie dochody osob na kierowniczych stanowiskach, zarowno w mojej, jak i w innych firmach, woli tracic codziennie okreslona liczbe godzin na podroz do pracy i z powrotem, anizeli mieszkac w miescie. Nalezal do nich owczesny wydawca „Time'a', James Linen, podobnie jak prawie kazda osoba piastujaca wysokie stanowisko, ktora przychodzi mi teraz do glowy. Wydawalo mi sie dziwne, ze ludzie dysponujacy takimi srodkami, mieszkali tam, gdzie mieszkali, podczas gdy stac ich bylo na to, zeby mieszkac tam, gdzie ja, w apartamencie na Upper West Side na Manhattanie, i docierac do biura tak samo szybko jak ja. Nie zalowalem ich, tak jak kiedys zalowalem robotnikow z Coney Island i samego siebie. W gruncie rzeczy uwazalem ich za czubkow.

Wkrotce odkrylem kolejna rzecz, ktora swiadczyla wedlug mnie o tym, ze nie maja po kolei w glowie – ich obsesyjna i niemal nalogowa milosc do golfa. Oddanie sie w niewole tej grze szerzylo sie niczym epidemia w dzialach handlowych, na szczescie jednak ominelo wszystkich copywriterow i artystow w Dziale Promocji (moze dlatego, ze nie bylo nas na nia stac; krazyla plotka, chyba nawet prawdziwa, ze firma pokrywa prezentatorom reklam koszty czlonkostwa w klubie oraz wszystkie zwiazane z tym wydatki). Uderzylo mnie to wowczas jako przejaw jakiegos psychicznego zaburzenia. Dzisiaj oczywiscie wszyscy wiedza, ze mezczyzni, ktorych pociaga golf, sa nieszczesliwi w domu i maja klopoty z kobietami.

Pete Hadden zapadl mi najsilniej w pamiec nie w zwiazku z praca w reklamie, lecz z pewnym niezwyklym meczem baseballu, wygranym w pojedynke przez miotacza Jankesow, niejakiego Dona Larsena – ani jednego uderzenia, ani jednego bledu, zadnego obiegania baz, dwudziestu siedmiu palkarzy wyznaczonych i dwudziestu siedmiu palkarzy odeslanych na lawke. Cos takiego nie mialo precedensu w rozgrywkach World Series, nigdy sie nie powtorzylo i szalenie rzadko zdarzalo sie gdzie indziej. Jesienia w wielu pomieszczeniach koncernu „Time' instalowano na czas rozgrywek odbiorniki radiowe, zeby umozliwic ludziom sledzenie kazdego meczu, gdy nie mogli juz dluzej sluchac radia przy lunchu w pobliskich barach. Mniej wiecej pol godziny po zakonczeniu tego niezwyklego meczu zobaczylem, jak Pete, dla ktorego wykonywalem wlasnie jakis projekt, wchodzi niczym nawiedzony do otwartej sali, gdzie miescil sie dzial prezentacji reklam.

– Zobaczylismy dzisiaj – stwierdzil polglosem, podchodzac do mnie z naboznym zachwytem na twarzy – tworzaca sie na naszych oczach historie.

Mam takie sentymentalne wrazenie, ze w magazynie „Time' w tej zlotej epoce lat piecdziesiatych, a takze w „Life' i chyba rowniez w jalowym gospodarczym pismie „Fortune', bozonarodzeniowe przyjecia w pracy zaczynaly sie zaraz po zakonczeniu jesiennych rozgrywek World Series. A moze to byly jednak obchody Swieta Dziekczynienia. Niewazne. Zadne swieto nie bylo potrzebne, zeby podtrzymac joie de vivre, ktora panowala w godzinach pracy w tamtych czasach. Zawsze mielismy dosc urodzin, rocznic, pozegnan, przeniesien oraz innych wydarzen, stanowiacych swietny powod do wydania przyjecia gdzies na naszym pietrze. Lal sie alkohol, nie wiadomo skad pojawialy sie kanapki, a po godzinach pracy imprezowicze przenosili sie malymi grupkami do pobliskich barow. Nic dziwnego, ze czesto nie spieszylo nam sie do domow. Pracujace u nas kobiety byly wesole, wyksztalcone i inteligentne; jedyne smutne geby, jakie sie wtedy widywalo, nalezaly do skacowanych, ktorzy wypili za duzo poprzedniego wieczoru lub tego samego dnia podczas lunchu, badz tez do faceta, ktory w nastroju nieublaganej autodemaskacji zaczynal sobie z przerazeniem uswiadamiac, ze ma naprawde powazny problem z alkoholem i jest nalogowym pijakiem. Krazyly wtedy plotki, byc moze pozbawione podstaw, ze firma zawarla umowe z klinika Payne'a Whitneya w New York Hospital w sprawie dyskretnego przyjmowania i leczenia waznych pracownikow, ktorzy cierpieli na te przypadlosc oraz na rozne inne typy powaznej depresji. Wedlug innej pogloski, kiedy firma wprowadzila swoj wyjatkowo liberalny program opieki medycznej, w ktorego wstepnej fazie pokrywano wydatki na leczenie psychiatryczne, okazalo sie, ze ponad dziesiec procent lacznej liczby naszych beztroskich wesolych kompanow zatrudnionych przez „Time'a' na calym swiecie korzysta z tej czy innej formy psychoterapii. „Time' byl cudowna i poblazliwa firma, ktorej pracownicy czesto dostawali zalamania nerwowego (jednym z ludzi, ktorzy hustali sie na samej krawedzi, byl Bob Slocum, bohater tej znakomitej powiesci „Cos sie stalo').

Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату