Stary przyjaciel z „Time'a', Gerald Broidy, przypomnial mi niedawno temu pewna impreze, w ktora byl peryferyjnie zaangazowany – organizujac roboczy obiad, na ktorym kilka osob z najwyzszego kierownictwa Time, Inc. spotkalo sie z rownymi im pozycja oficjelami z „New York Timesa'. Przyjecie odbywalo sie w nowojorskim apartamencie jednego z najwazniejszych facetow w redakcji „Time'a', ktorego zona nalezala do rodziny wlascicieli „New York Timesa'. Broidy nie bral w nim udzialu. Oczywiscie zaraz na wstepie podano drinki. Nazajutrz wczesnym rankiem dowiedzial sie przez telefon od zdenerwowanego kolegi z gazety, ze jeden z nachlanych notabli „Time'a' stracil przytomnosc juz przy pierwszych zakaskach i pozostala czesc imprezy spedzil, chrapiac glosno z glowa oparta o stol, ku zdumieniu i konsternacji wylacznie, jak sie domyslam, dygnitarzy z „New York Timesa'.
– Kto to mogl byc? – pytal z oburzeniem facet z gazety.
– Kazdy z nich! – odparl Broidy, wybuchajac swoim tubalnym smiechem, po ktorym mozna go latwo poznac.
Przypuszczam, ze to wlasnie Pete Hadden zamowil u mnie wstep do prezentacji, w ktorym pomyslowo wykorzystalem swoje swiezo zdobyte wyksztalcenie literackie i ktorym wkrotce chcieli posluzyc sie inni sprzedawcy reklam. Pamieta sie go po dzis dzien jako cos w rodzaju klasyki. Zapomnialem juz, jaki to produkt i jaka firma miala zostac odbiorca nowej badz tez rozwinietej reklamy, ale na pierwszym posiedzeniu komisji zaprezentowalem powiekszona ilustracje Tenniela do „Drugiej strony lustra', na ktorej Czerwona Krolowa unosi sie nad ziemia, wlokac za soba Alicje. „Tu, jak widzisz, trzeba biec tak szybko, jak sie potrafi, zeby zostac w tym samym miejscu'*, brzmial podpis na dole.
Inni sprzedawcy wkrotce prosili o te sama ilustracje do wlasnych prezentacji. Ode mnie osobiscie pochodzily nowe pisemne prezentacje. W jednej z nich po powyzszym wprowadzeniu namawialem wytwornie materacow Simmons, zeby zapomniala na jakis czas o wydawnictwach konsumenckich i posluzyla sie naszym czasopismem, by sprzedawac materace prenumerujacym masowo „Time'a' wlascicielom hoteli i moteli. W innej przekonywalem kontrahentow z firmy H. J. Heinza, aby zamiescili w magazynie „Time' reklame miniaturowych porcji keczu-pu, skierowana do wlascicieli restauracji, kawiarni i hoteli.
Dzieki tego rodzaju natchnionym ideom przez dwa lata pod rzad otrzymywalem na koniec roku tysiac dolarow podwyzki, wspinajac sie (jesli nie zawodzi mnie pamiec) z poczatkowego poziomu dziewieciu tysiecy do jedenastu tysiecy dolarow rocznie. Po przepracowaniu trzeciego roku zamiast podwyzki otrzymalem wyjasnienie: w wyniku uruchomienia nowego magazynu „Sports Illustrated' i zwiazanych z tym kosztow w calej firmie wstrzymano wszelkie podwyzki. Postapilem wtedy tak samo, jak dwa razy wczesniej po powrocie do Nowego Jorku z Pennsylvania State College, gdzie pracowalem jako mlodszy asystent. Nabylem nowy kapelusz – szara fedore z ciemna wstazka – kupilem nowa biala koszule z francuskimi mankietami, wygrzebalem moje spinki i wyruszylem potajemnie w poszukiwaniu lepiej platnej roboty. Wkrotce ja znalazlem i zaczalem wykonywac to samo w magazynie „Look' za trzynascie tysiecy dolarow rocznie. Znajomy z „Time'a', Arky Gonzales, ktory zwabiony wieksza forsa przeszedl wczesniej do „Reader's Digest', ostrzegl mnie, ze reguly panujace w swiecie biznesu roznia sie od tego, co poznalem w magazynie „Time', i ze wkrotce moge zalowac, ze odszedlem.
Do dzisiaj tego zaluje.
Na jednej z dorocznych konwencji handlowych, na ktora zabrano mnie, abym pomagal przy prezentacji roznych slajdow, widzialem na wlasne oczy Henry'ego Luce'a, ktory oznajmil srogim glosem, ze wedlug niego zadaniem korporacji Time-Life jest przede wszystkim wydawanie prasy i ze nie zamierza zamknac „Sports Illustrated' po to tylko, by usmierzyc watpliwosci inwestorow z Wall Street lub uspokoic wewnetrzne obawy dotyczace podwyzek plac i kontynuacji planu emerytalnego dla pracownikow.
Na konferencjach koncernu Time w luksusowych kurortach na Florydzie, w Nassau i na Bermudach, w ktorych bralem udzial, tuz przy wejsciu do sali, gdzie jedlismy sniadanie, czekaly na porannych gosci wielkie szklane wazy z Krwawa Mary i Brandy Alexander; po poludniu na polu golfowym, w bezposredniej bliskosci miejsca, skad wybija sie pilke, staly, jak mi powiedziano, duze pojemniki ze schlodzonym butelkowanym piwem, aby spragnieni sportowcy Time, Inc. mieli czym sie wzmocnic, zbierajac sily przed nastepnym rzutem. Mlody sprzedawca reklam, ktorego nazwisko moglo sie smialo znalezc na kartach ksiazek Johna Cheevera lub F. Scotta Fitzgeralda, niejaki Seth Bidwell, zostal, jak slyszalem, szefem duzego prowincjonalnego biura glownie dlatego, ze na osiemnastu dolkach mial tylko trzy handicapy i robil wrazenie swietnego zawodnika na klientach, z ktorymi grywal. Innym sprzedawca o wielkim nazwisku byl Royal Peterson II; szczuply, wysoki i uprzejmy, odziany zawsze w znakomicie dobrane i swietnie uszyte garnitury, idealnie pasowal do swego nazwiska. Jeszcze inny akwizytor wyrzygal sie do basenu w trakcie konwencji, w ktorej nie bralem udzialu. W tak paternalistycznej firmie chyba nie zostal wylany; bardziej prawdopodobne jest, ze incydent zatuszowano badz tez przesunieto go na inne stanowisko, uniemozliwiajace jego pojawienie sie na nastepnych konferencjach. Niezaleznie od powyzszego, w ciagu trzech lat, ktore tam spedzilem, firma stale sie rozwijala – „Time' oglosil z duma osiagniecie dwumilionowego nakladu – i rosla przez czterdziesci nastepnych lat, chociaz z niej odszedlem. W koncu polaczyla sie wbrew moim pragnieniom z Warner Communications, wczesniej Warner Brothers, filmowym gigantem powalajacym psychicznie na kolana swoimi rozmiarami i reputacja.
A jednak czasami nic tak nie psuje jak sukces. Korporacja pomnozyla swa wartosc rynkowa i obnizyla jakosc. Z programow telewizyjnych i dzialalnosci ubocznej naplywalo wiecej pieniedzy niz z publikacji. Wydawane dzis czasopisma nie ciesza sie specjalna estyma nawet na tle innych i podejrzewam, ze niezbyt przyjemnie pracuje sie dla biznesmenow ogarnietych mania fuzji, ktorych ciernista etyka pracy, bez watpienia ceniona wysoko przez instytucjonalnych inwestorow, da sie wiary-godnie sprowadzic do automatycznie powtarzanego agresywne-go hasla: „Oni nie sa tutaj, zeby sie dobrze bawic, ale pracowac'.
Jesli w kierownictwie pozostaly jakies barwne osobowosci, to sa one barwne niewidocznie.
Niedawno temu w haniebnie krotkim okresie, moze w ciagu tygodnia, a moze na tym samym oddechu, wrazliwi na polityke' informacyjna kontrolerzy firmy, do ktorej nalezy zyjacy z informacji magazyn „Time', oglosili na forum publicznym wyplacenie jakichs siedemdziesieciu milionow dolarow pojedynczemu dyrektorowi, zatrudnionemu w wyniku fuzji, oraz zwolnienie, z przyczyn wylacznie ekonomicznych, okolo dwustu pracownikow. Tak wygladaja wspaniale wolnosci, uzyskane dzieki amerykanskiej wolnej inicjatywie. I taka jest natura wolnej inicjatywy.
Dojezdzajac z Brooklynu do mojej pierwszej pracy w miescie (w Western Union), mialem o tyle dobrze, ze moglem tam wyruszyc bezposrednio z Abraham Lincoln High School. Po ostatniej lekcji wsiadalem do metra linii Brighton na stacji Ocean Parkway i poniewaz nie musialem juz jechac tramwajem z Coney Island i mialem do pokonania dwie stacje mniej, podroz do miasta skracala sie o jakies trzydziesci minut. Poza tym wczesnym popoludniem, kiedy wychodzilem ze szkoly, pociagi nie byly zatloczone i moglem znalezc miejsce siedzace.
Pracujac w pierwszym biurze, do ktorego mnie skierowano, trzymalem mundur w szafce w centralnej szatni, obslugujacej kilka naszych filii w biurowych rejonach dolnego Manhattanu, rozchodzacych sie promieniscie od Union Square oraz Flatiron Building przy Dwudziestej Trzeciej Ulicy, tam, gdzie Broadway przecina Piata Aleje. Kiedy przeniesiono mnie na polnoc, mundur wisial w malej szafce w niewielkim biurze w budynku, ktory nosil wowczas nazwe General Motors Building, na rogu Piecdziesiatej Siodmej i Broadwayu. Na koniec, kiedy dostalem transfer do biura w Brooklynie, niedaleko mnie we Flatbush i pracowalem tylko w weekendy, mundur trzymalem w domu. Nareszcie moglem paradowac po Coney Island w eleganckim uniformie poslanca Western Union, pedalujac z domu do biura i z powrotem i majac nadzieje, ze dorecze telegram komus w sasiedztwie. To ostatnie nigdy sie nie zdarzylo, ale stala trwoga napelniala mnie zrodzona w wyobrazni obawa, ze predzej lub pozniej bede musial dostarczyc jakiejs znanej mi rodzinie ostemplowana dwiema czerwonymi gwiazdami zolta koperte. W epoce telegrafu, zanim faks i wszechobecny telefon wyeliminowaly prawie calkowicie tego rodzaju szybka lacznosc, koperta z dwiema gwiazdami oznaczala tragiczna wiadomosc.
W krotkim czasie nauczylem sie jezdzic rowerem bez trzymanki i robilem to nawet na zakretach, gdy ulica byla wystarczajaco szeroka, zebym mogl zatoczyc szeroki luk. Rower dostalem od cioci Esther, kiedy tylko dowiedziala sie, ze jest mi potrzebny w pracy poslanca. Pochodzil z nalezacego do niej i wuja Juliusa sklepu z zabawkami w Williamsburgu, ktory lezal kawal drogi od nas. Pojechalem tam pociagiem. Nie pamietam, na czyim pozyczonym rowerze nauczylem sie jezdzic i z czyjego roweru korzystalem z poczatku w nowym miejscu pracy, ale kiedy odezwala sie ciocia Esther, potrafilem sobie swietnie radzic i nikt nie watpil, ze zdrow i caly dotre z powrotem na Coney Island. Ciocia Esther, grajaca, jak sie zdaje, pierwsze skrzypce w swojej rodzinie, narysowala mapke, radzac, abym pojechal Kings Highway, ktora okazala sie arteria bardziej zatloczona i siegajaca dalej, niz sadzil ktokolwiek poza nia i wujem Juliusem. Mieli wlasny samochod, ktorym przyjezdzali do nas z wizyta. Ich corka Janet studiowala medycyne, wowczas niezwykla rzecz jak na kobiete, a syn Philip zostal wkrotce