wiadukty, dziwne budowle, przepelnione ludz i przypominajace dworce albo puste jak hale fabryczne, w ktorych skonczono juz prace. Podobienstwo do hal fabrycznych narzucaly quasi-tasmy transporterow, przenoszace bez widocznych podpor jakies przedmioty o nieznanym ksztalcie i przeznaczeniu. Obejrzec je bylo trudno, prawie niemozliwe: pojazd poruszal sie bardzo szybko, sytuacja zmieniala sie co sekunde. Ale bodaj najciekawsze bylo to, ze ruch pojazdu nie powodowal zadnych zmian w otaczajacym go zyciu, ze fizycznie nie wchodzil on w sklad jego przestrzeni, a przenikal je niematerialny Latajacy Holender.
– Dziwne – powiedzial Bibl, zaskoczony – przeszliscie „wejscie” ale nie weszliscie do fazy.
– Podobnie jak Maly nie zna pan rownan Merle’a – odparl Alik – a Merle dopuszcza istnienie ruchu okoloprzestrzennego, miedzyfazowego. W taki wlasnie sposob poruszalismy sie rowniez my, obserwujac ich faze z boku, jak program telewizyjny. Czy program telewizyjny moze zapewnic takie przenikanie w jego teleswiecie? Moze. Tak to wlasnie objasnialem Malemu, a ten tylko rekami macha.
Maly nie machal rekami. Zasepiony przypomnial sobie to, co widzial. Co za roznica, z jakiego miejsca ogladalo sie obraz, ktorego nie jest sie w stanie objasnic. Byl on zupelnie niepodobny do zielonej idylli brodatych niemowlakow i wygolonych uczniakow. W blekitnym swiecie – a wygladal on wlasnie tak, jakby patrzylo sie na niego przez okulary z blekitnymi szklami – wszystko pracowalo; i ludzie, i przedmioty. Przedmioty lataly, wlasnie lataly, a nie byly przenoszone czy przewozone – ledwo widoczne w pedzacych prostych lub spiralnych potokach, pojawiajace sie, to znow znikajace, materializujace sie, to znow rozpadajace sie w nicosc. Ludzie nie poruszali sie bezcelowo: wykonywali swe czynnosci bez odpoczynku, bez rozgladania sie na boki. Nawet nie probujac okreslic, co robia, smialo mozna bylo stwierdzic, ze sa oni zajeci praca, ktora bez reszty pochlania ich uwage.
– Ludzie? – przerwal pytaniem Bibl. – Takie same dwumetrowe nagusy?
– Nie – odparl Alik – tamci to cos w rodzaju Malego, a ci siegaja nam najwyzej do ramienia. Ale obserwujac z przestrzeni miedzyfazowej widzielismy wszystko w innych proporcjach, albo zetknelismy sie tu z calkiem inna rasa.
– A twarze, odziez?
– Wedlug mnie byli ogoleni. Kurteczki nosza krociutkie, jednokolorowe. Cos w rodzaju niebieskich dzwoneczkow. Dokladnie nie moge okreslic: zbyt szybko zmienialo sie wszystko. Niech pan sprobuje u nas na Ziemi puscic przez Paryz czy Londyn szklana torpede na wysokosci poltora, dwoch metrow i z predkoscia ponad dwiescie kilometrow na godzine. Duzo pan zauwazy ze srodka tej torpedy?
Pewne obserwacje zdazyli jednak poczynic. W miescie tym zupelnie nie stosowano kol – ani na ulicach, ani w maszynach – tylko przeguby i macki manipulatorow. Tablice swietlne zamiast pulpitow. Hale maszynowe o gigantycznych rozmiarach, z maszynami przezroczystymi jak krysztal. Niezwykle zwierciadla, wielkie jak jeziora – ni to pochlaniacze energii slonecznej, ni to kondensatory jakichs innych rodzajow promieniowania swietlnego. Fantastyczne, topologicznie powyginane powierzchnie budynkow. Nieruchoma, matowa kopula nieba. Jadowity lazur jezdni i podlog. Wszystko to przemknelo przed nimi w trakcie polgodzinnego seansu malarskich i graficznych abstrakcji.
Alik skonczyl opowiesc i filuternie popatrzyl na Bibla.
– No i co pan, panie profesorze, powie o spolecznej strukturze cywilizacji Hedony?
– Nie plec – znowu upomnial go Maly.
– Po pierwsze – zagial palec Bibl – nie widzialem tego, co wy widzieliscie. Po drugie, widzieliscie wszystko niewyraznie i krotko. Po trzecie, wasza opowiesc o tym, co widzieliscie, jest delikatnie mowiac niezbyt spojna i dokladna.
– Slusznie – przerwal mu Maly. – Zupelnie niedokladna. Same cuda. A moze jest tu piec cywilizacji, po sztuce na slonce?
– Pustynia jest martwa.
– No to cztery. Jakimi faktami dysponujemy, zeby wyciagnac okreslone wnioski?
– A probowales zestawic te wnioski? – nie poddawal sie Alik. – A ja zestawilem. I wyciagnalem wnioski. Tu sa nie cztery cywilizacje, lecz jedna. Technokratyczna. Mozg, jak powiedzial Bibl, to programista, a Koordynator jest urzadzeniem, ktore wprowadza program w zycie. A przy nich, powiedzmy, dziala rada zlozona z pieciu, szesciu medrcow, ktorzy nadzoruja program i jego wykonanie. Ludzie w miescie to uczeni i pracownicy, ludzie w zielonym rezerwacie to morskie swinki, ktore sa karmione, pojone, uczone zgodnie z programem jakichs badan albo po prostu dla rozrywki. Inna rasa, byc moze nawet sztucznie wyhodowana. Humanoterrarium Zoo.
– Zimno, zimno – powiedzial Kapitan, wchodzac do pokoju – jestes teraz jeszcze dalej od rozwiazania zagadki tej planety. A rozwiazanie, zapewniam was, bedzie calkiem nieoczekiwane.
Rozdzial IX
Byliscie kiedys u wirusologow w Nowych Czeremuszkach? Mowie o nowym szpitalu otwartym piec czy szesc lat temu. Jak okiem siegnac bialo, bialutko, blyszczaco sniezna i bezkresna przestrzen. Nawet sciany nie sa widoczne, poniewaz nie maja wyraznie zaznaczonych granic. Wszystko zaokraglone, wygladzone jak lodowisko hokejowe w Palacu Sportu. Najmniejszy mikroorganizmik, ktory Bog wie, jakim cudem moglby sie tu dostac, natychmiast zginie w tej sterylnej bialosci. Nawet okien nie widac, szkla sa jakby zaproszone polyskliwym szronem, a wokol nich, oczywiscie, nie ma ani ram, ani wystepow, ani parapetow. Zdrowy czlowiek w tym palacu Krolowej Sniegu natychmiast traci humor.
Taki wlasnie widok zobaczylem po wyjsciu z „kolby” pod sklepienia Wiecznego Skarbca Madrosci. Prawde powiedziawszy, sklepienia nie bylo. Na nieokreslonej wysokosci wisialo nad glowa klujace, brylantowe niebo, niepostrzezenie przechodzace w sciany i podloge. Podloga stawala sie coraz twardsza, blyszczacy polysk coraz bardziej matowial, a swiatlo padalo wokolo nie wiadomo skad – czyste, jasne, nie drazniace.
Wreszcie oczy, przywykle juz do bialosci, zauwazyly w srodku tego snieznego palazzo cos w rodzaju bardzo duzego akwarium, utrzymujacego sie nad podloga bez zadnej widocznej podpory. Woda w nim byla przezroczysta, niczym nie zmacona, ale widocznie spoista i gesta; najprawdopodobniej wcale nie byla to woda, a jakis koloid, poniewaz zanurzony w te quasi – wode przedmiot nie wywolywal zadnych zmian w otaczajacym go osrodku – ani fal, ani pecherzykow. Przedmiot ten duzy, szary, podobny do jadra orzecha wloskiego powiekszonego do metra w srednicy. Nie znajdowal sie w jednym miejscu, lecz plywal, pulsujac nieco, obracajac sie lekko, to znizal sie, to unosil sie ku gorze w granicach centymetra. Nie byl jednobarwny; nierownomiernie, ale bez przerwy mienil sie to jaskrawymi, to wyblaklymi plamami. Od razili domyslilem sie, ze jest to wlasnie mozg – niewiarygodnie powiekszony i prawie calkowicie pozbawiony cech, ktore charakteryzuja go w atlasach anatomicznych. W kazdym razie nie odnalazlem ani granic polkul, ani platow czolowych, ani skroniowych, ani potylicy, ani mozdzku. I mimo wszystko wlasnie to bylo Nauczycielem, skupiskiem madrosci chronionej w Wiecznym Skarbcu, zrodlem oczekujacych nas, Ziemian, kontaktow.
Odczuwalem juz przedsmak ich poczatku, pytajac sam siebie: coz dzieje sie w tym prawie bezksztaltnym skrzepie – skrzepie zycia albo dokladniej, wyzszej formy materii. Jakie procesy tam zachodza, jakie fale, sygnaly elektryczne, blyskawiczne zmiany struktury komorek? Ile miliardow neuronow kieruje nieskonczonym potokiem obrazow, wspomnien, mysli wydobywanych z martwego archiwum pamieci? Pulsuje, zmienia barwe, a wiec zyje, moze za posrednictwem jakichs czujnikow widzi i ocenia mnie. Moze jego potencjal umyslowy tysiackrotnie przekracza ludzki, ale przeciez i my, jak to sie mowi, nie jestesmy od macochy. Zaczniemy.
I kontakt sie rozpoczal, bezdzwieczny i bezosobowy jak kolokwium albo egzamin. Pamietacie pytania na tablicy swietlnej i nasze odpowiedzi na karteczce oznaczonej tym samym numerem? Nikt nie palil, nie kaszlal, nie podnosil glosu, nie pil herbaty z cytryna. Pytano nas – i odpowiadalismy. Tutaj procedura ta odbywala sie w jeszcze bardziej prostej formie. Ktos w moim mozgu w tak samo bezdzwieczny i bezosobowy sposob zadawal pytanie, a ja, zastanowiwszy sie nad odpowiedzia, powtarzalem ja w mysli. Nawet tablicy