jakiejs ogromnej sali.
Zreszta nie byla to sala, a raczej szeroki korytarz o oslepiajaco bialych scianach i suficie, bez jakichkolwiek mebli. Tylko nagie sciany i naga podloga, nad ktora, niczym nie podtrzymywane, plynely prostokatne ramy – nosze z ulozonymi na nich zebranymi na placu cialami Hedonczykow. Maly lezal pomiedzy nimi i jego rowniez unosila gdzies tasma cmentarnego transportera. Nad tym, dokad tak plyneli i jak, Maly sie ni zastanawial: w swiecie zero przejsc i sterowanej przestrzeni antygrawitacja wydawala sie dziecinna zabawka.
Ludzie w niebieskich kurtkach, teraz mozna bylo wyraznie rozrozni ich kolor, szli obok, towarzyszac w milczeniu temu nie zatrzymujacemu sie nigdzie konduktowi. Teraz Maly mogl sie dobrze przyjrzec zagadkowym konwojentom: poltorametrowi, szczuplutcy – gdziez im do roslych gospodarzy Aory – o czarnych, sztywnych wlosach, zapadnietych policzkach i orlich nosach, bladoniebieskiej skorze. „Pewnie maja blekitna krew – pomyslal Maly. – Jak osmiornice. My mamy we krwi zelazo, a oni, najwidoczniej, miedz”. Zreszta, czy warto bylo zgadywac? To byla zupelnie inna rasa, niepodobna do ziemskiej, choc humanoidalna. Szli nie patrzac na siebie, i Maly mimo wysilkow nie mogl pochwycic zadnej ich mysli. A moze to roboty? Nie – jednak ludzie. Dlaczego wiec Nauczyciel nic o nich nie powiedzial? I odnosi sie wrazenie, ze nawet w Aorze o nich nie wiedza.
Nagle transporter zatrzymal sie. Niemi konwojenci staneli obok, jaj posagi. „Po jakie licho wplatalem sie w te awanture – pomyslal smetnie Maly. – Siedzialbym sobie teraz w stacji razem z chlopakami. A moze uciec?” Ale natychmiast zawstydzil sie swoich mysli. Chwilowo nic strasznego jeszcze sie nie dzieje, a w ogole to dokad uciekac, jezeli zalozmy, zero przejscie tu nie dziala? No bo, w gruncie rzeczy, po ci zero przejscie w salach regeneracji? Umarlaki nigdzie nie wyskocza”.
Nagle, rozsunely sie sciany, w uszy wwiercil sie dzwiek, podobny do odglosu, jaki wydaje swider elektrycznymi pojawily sie ciemne skrzynki – wypisz, wymaluj pamietne „szafy” w milea. Korytarz zniknal a „szafy” staly pod mlecznobiala sciana, z ktorej jeden za drugim wychodzili tacy sami niscy chlopcy czy dziewczynki w niebieskich kurtkach. Podeszli blizej i Maly poczul, ze „nosze” powoli zaczynaja przybierac pionowa pozycje.
Instynktownie wczepil sie w ich rame, a najblizsza „szafa” ruszyla na niego, ukazujac czarna pustke za rozplywajacymi sie drzwiami. Mignela mysl o ucieczce. „Za pozno!” – zdusila ja nastepna. Pustka juz go pochlonela, oplotla jakby mocnym kokonem, ale nie obezwladnila: mogl sie poruszac, choc z trudem. Skads z gory powial wietrzyk, chlodny, pachnacy ozonem, po ciele przebieglo mrowienie i zaklulo w piersi. Cos jeszcze silniej spetalo jego cialo: bezskutecznie sprobowal uniesc reke, mogl zaledwie poruszac palcami: Oddychanie stawalo sie coraz bardziej utrudnione, a po twarzy poplynely lepkie strumyki potu: temperatura wzrastala.
– Udusze sie – powiedzial na glos.
Ale krzyknac nie mogl. Zamiast swego glosu uslyszal jakies chrypienie, bolalo go gardlo, jezyk spuchl. Mysli utracily ksztalt, rozplynely sie, pojawily sie halucynacje. Nagle Maly zupelnie wyraznie zobaczyl okno z szybami, o ktore uderzaly kropelki ukosem padajacego deszczu. Przez zaslone deszczu ujrzal kiscie podwojnego bzu w ogrodzie. Mial ochote zasnac przy akompaniamencie tego szmeru kropli!
I nagle, znowu nieoczekiwanie – jak wszystko tutaj – swiadomosc sie rozjasnila, mysli ozywily sie i nabraly precyzji. „Sprawdzali – natychmiast stwierdzil Maly – sprawdzali, czy rzeczywiscie wyciagnelismy kopyta. Moze kogos nie trzeba bedzie przerabiac, ale tylko troszeczke podreperowac po tej bojce. Wszystko przeciez moze sie zdarzyc”. I rzeczywiscie: powietrze stalo sie nagle czyste, jakby nie bylo lepkiej dusznosci i ciezaru, ciemnosc zaczela ustepowac, przesycona rozowa mgielka podobna do takiej, jaka widzi sie letnim przedswitem gdzies na Ziemi. Ale nie zdazyl sie nawet ucieszyc, kiedy pojawiajace sie nie wiadomo skad zaciski miekko ulozyly go na czyms plaskim i twardym – moze szafocie, moze stole operacyjnym. Z gory opuscil sie helm, podobny do suszarki, jaka widzi sie u fryzjerow, wional na Malego goracym powietrzem i przez cale cialo przebiegl jakby prad elektryczny.
Szarpnal rece, byly zacisniete jak poprzednio i zaklal w bezsilnej zlosci: nawarzyles piwa, to je pij. Oczekiwanie nie trwalo dlugo. Z mgly wylonilo sie dwoch w niebieskich kurtkach. Najblizszy wyciagnal czarny lejek, od ktorego ciagnal sie, nie wiadomo dokad, dlugi i elastyczny przewod i przylozyl lejek do czola Malego. Drugi czyms ostrym rozcial mu koszule i przylozyl drugi lejek do piersi. Zasyczalo powietrze, poczul uklucie.
– Ostrozniej! – krzyknal Maly.
Niebieskoskorzy popatrzyli po sobie i zaswiergotali po ptasiemu – cwir, cwir, w ich oczach blysnelo zdumienie. Ale nie zaprzestali swego zajecia, wyciagneli skads dlugi, bialy plat materialu i nakryli nim Malego. „Jak po nieudanej operacji” – pomyslal. Ale operacja dopiero sie zaczynala.
Poczatkowo Maly nie czul niczego. Wokolo cisza i pustka, tylko lejki z przewodami paskudnie sciagnely skore i gdzies niezbyt glosno huczaly ni to silniki, ni to wentylatory. Nagle wydalo mu sie, ze ktos podsluchuje jego mysli. Maly przestraszyl sie i zastygl, probujac przeanalizowac to wrazenie. A nieznany podsluchiwacz mysli, jakby nawet zachecal: „Nie boj sie. Mysl, mysl, nie bede ci przeszkadzal”. „Majacze” – przerazil sie Maly.
Ale to nie bylo majaczenie. Ktos czy cos rzeczywiscie wsluchiwal sie w swiadomosc Malego, zupelnie jakby przez system neuronow mozgu jechal jakis malenki, madry krasnoludek i zbieral cala informacje, zgromadzona przez inzyniera w ciagu trzydziestu lat jego zycia. Zbieral wszystko, niczym nie pogardzil – ani watpliwosciami, ani zalem, ani bolem, ani radoscia. Maly zrozumial, co to takiego. Zetra wszystko do czysta – wiedze, pamiec, przyzwyczajenia, sklonnosci – i wymodeluja nowego czlowieka. Obojetne jakiego, ale na pewno nie Malego – zabijaki, sceptyka, dobrego kumpla i inzyniera, jakiego nie znajdzie – sie w calym Zarzadzie Sluzby Kosmicznej.
Szarpnal sie na swym „lozu operacyjnym” – Zaciski nie wytrzymaly, puscily, scierajac do krwi skore na przegubach. Usiadl gwaltownie, zerwal z piersi i czola idiotyczne lejki, poruszyl nogami – byly juz wolne. Zeskoczyl na podloge, rozejrzal sie. Nie bylo juz „stolu”, rozplynely sie w rozowej mgielce lejki z przewodami, tylko na podlodze poniewieralo sie zmiete przescieradlo – calun. Kopnal je i nagle sie uspokoil: sam jestes winien, badz ostrozniejszy. Rozejrzal sie wokolo: wszedzie taka sama mgla – czyz nie wszystko jedno, dokad pojdzie! – i zaglebil sie w te klebiaca sie mgle.
Teraz stal w duzej sali podobnej do hangaru albo poczekalni na jakims ziemskim kosmodromie. Tylko zamiast kanap i foteli, na ktorych drzemia podrozni, ciagnely sie szeregi „stolow operacyjnych”, wiszacych, jak wszystko tutaj, bez zadnej podpory. Na kazdym z nich spoczywalo martwe cialo Hedonczyka, polaczone dlugimi, czarnymi przewodami z czerwona, swiecaca plansza pod sufitem. Plansza drzala lekko i pod wplywem tej wibracji przewody te zwijaly sie rytmicznie jak zmije w terrarium. W sali nie bylo zywych ludzi, tylko zwloki przyslane do przerobki. Martwych cial nie bylo jednak wiele. Maly zauwazyl, ze co najmniej polowa „stolow” byla pusta. Ale ci, u ktorych trwalo „pranie mozgow”, zachowywali sie niespokojnie. To od jednego, to od drugiego odskakiwaly lejki i kolyszac sie, zawisaly w powietrzu, „stoly” zas unosily sie ku pulapowi, znikaly we mgle, a w chwile pozniej opadaly na dol, juz puste. Hedonczyk przygotowany do dalszego cyklu regeneracji pozostawal gdzies na gorze.
„Ponure widowisko – uznal Maly – trzeba stad znikac. Tak czy owak niczego nie zrozumiem”. Podszedl do „stolu”, ktory byl juz gotow do podrozy, bezceremonialnie przesunal martwego Hedonczyka i usiadl obok.
Jazda w gore zakonczyla sie rownie niespodziewanie, jak sie zaczela. Maly zeskoczyl i zobaczyl bezposrednio przed soba ciemna, poltorametrowej srednicy gardziel rury. Cialo Hedonczyka przesuniete nie wiadomo jak i czym, zeslizgnelo sie w otwor, a „stol” opadl w dol i zniknal.
„Raz kozie smierc, innej drogi nie ma” – podjal decyzje Maly” i ruszyl w slad za Hedonczykiem. Mimo swego prawie dwumetrowego wzrostu mogl, pochylony, isc zupelnie swobodnie, opierajac sie dlonmi o scianki. Byly one tak gorace, jakby rura byla czescia jakiegos systemu ogrzewania. Poczatkowo poruszal sie bez trudnosci, ale pozniej tunel pod ostrym katem zaczal prowadzic pod gore i trzeba bylo gramolic sie na czworakach. Malemu zdawalo sie, ze wedrowka ta nie ma konca. W dalszym ciagu wokolo panowala calkowita ciemnosc, tlumiaca wszystkie odglosy – nawet kiedy sprobowal zastukac w sciane, nie rozlegl sie zaden dzwiek. Wreszcie kat nachylenia tunelu zmniejszyl sie nieco. Maly ruszyl dalej i nagle jego reka nie napotkala juz zadnego oparcia. Silne pchniecie w plecy rzucilo go gdzies w dol. Dlugo spadal w ciemnosci, az wreszcie wyladowal na czyms miekkim i bardzo elastycznym.
„Jestem uratowany” – to byla jego pierwsza mysl, a druga – to nieoczekiwanie