– Dokad teraz? – zapytal Kapitan, zaciskajac piesci. – Czuje w sobie tyle energii, ze moglbym gory przewracac.
– A pomyslal pan, Kep, skad ta energia sie wziela? – wtracil Bibl. – Wymaglowalo nas przeciez zdrowo jak na wirowce. A przed chwila o malo sie nie zdrzemnelismy na tych krzeseleczkach. Chce pan wiedziec dlaczego? Dzieki jedzeniu.
– Syntetyki – Kapitan machnal reka. – Wolalbym szaszlyczek. Karski.
– Niech pan nie narzeka. Pierwsze danie: galaretka, wywoluje ostre uczucie glodu. „Fasola” je gasi, wypelniajac zoladek. Rozplywajace sie kulki wywoluja uczucie rozkosznej sytosci, a „coca-cola” sklania do drzemki. Potem daja nam krzeslem w siedzenie i wyrzucaja na chodnik – aparatura i pulpity nie moga sie na nas doczekac. A my, pelni szczescia, z zapalem ruszamy do pracy. Dobrze pomyslany obiad.
– Jednego tylko nie rozumiem – ciagle jeszcze zdumiewal sie Kapitan – dlaczego tutaj karmia zupelnie inaczej niz w Aorze. I budowa karmnikow jest inna, i menu tez niepodobne. Ale sens pozostaje ten sam, jedzenie. Stymulator dzialania.
– Inna technologia – stwierdzil Bibl. – Tutejsze lepo czy jak to tu zwa, to po prostu stolowka, a w Aorze to takze miejsce gromadzenia jednostek info. Tutaj elementarne, mechaniczne podawanie pokarmu, tam krolestwo telekinezy i inwencji. I stymulatory tez sa rozne. Tam do irracjonalnego i bezsensownego dzialania, cos w rodzaju narkozy, tutaj do dzialania rozumnego i ukierunkowanego, mozna powiedziec – doping.
– A podloga sie trzesie – zauwazyl nagle Kapitan.
– Tak, wibracja. Dokads nas popycha.
– Znowu? – skrzywil sie Kapitan. – Dosc juz mam tego krolestwa gluchoniemych. Zeby choc jeden zechcial nas dostrzec.
– Niech sie pan obejrzy – powiedzial Bibl.
Migoczace kolorowe plaszczyzny zwezaly sie, tworzac ciemny otwor.
W jego srodku stal czlowiek w niebieskiej kurtce i dawal jakies znaki.
– Mam wrazenie, ze to do nas.
– Chyba tak.
Podeszli. Czlowiek czy raczej czlowieczek, o wzroscie nie przekraczajacym poltora metra, polozyl dlon na sercu – gest zrozumialy dla kazdego humanoida. Kapitan i Bibl zrobili to samo. Czlowieczkowi rozswiecily sie oczy, wielkie i wypukle. Czarna zrenica zapelniala cala prawie plaszczyzne teczowki, tak ze trudno bylo okreslic kolor oczu. We wszystkich pozostalych szczegolach czlowieczek rowniez nie byl podobny do Hedonczykow. Nie tylko rysami twarzy, o charakterystycznym orlim nosie i niebieskoblekitnym kolorze skory, ale takze jakims metnym, bialawym odcieniem cery. „Zyja jak w wiezieniu, bez dostepu swiezego powietrza” – pomyslal Kapitan i przestraszyl sie: czy tamten przypadkiem nie odebral jego mysli. Ale niebieskoskory nie sprawial wrazenia, ze cokolwiek pojal. Raczej nic do niego nie dotarlo, bo cala jego postawa wyrazala tylko wyczekiwanie.
– Witaj – powiedzial Kapitan po rosyjsku i powtorzyl to samo po angielsku.
W odpowiedzi czlowieczek wydal dzwiek, ktorego absolutnie nie mozna by powtorzyc, podobny do ptasiego swiergotu czy klekotania. Kiedy spostrzegl, ze go nie zrozumieli, wskazal na czarny otwor.
– Zaprasza – stwierdzil Bibl. – No i co, Kep?
– Przyjmujemy.
Rozdzial III
Widniejaca z przodu ciemna przestrzen coraz bardziej rozstepowala sie i rozjasniala. Odwolujac sie do ziemskiej terminologii Bibl moglby nazwac to miejsce cyrkowa arena o bladocytrynowych scianach i niezbyt wysokim, liczacym zaledwie kilka rzedow amfiteatrze, rozniebieszczonym siedzacymi ramie przy ramieniu ludzmi w niebieskich kurteczkach. Poprzez przyciemniona, jakby zasnuta chmurami kopule przeswiecalo blekitne niebo.
Arena byla malenka, cztery razy mniejsza od normalnej i amfiteatr, sila rzeczy, mogl pomiescic zaledwie kilkudziesieciu widzow, ktorzy cierpliwie oczekiwali na rozpoczecie wystepow. Nic na niej nie bylo, oprocz dwoch wiszacych bez zadnej podpory, obrotowych, przezroczystych foteli. W nich wlasnie posadzono ziemskich gosci, plecami do siebie, ale w taki sposob, ze mogli rozmawiac odwracajac sie ku sobie razem z fotelami umocowanymi na bezszelestnych lozyskach. Miejsca wskazal im ten sam czlowieczek w towarzystwie dwoch asystentow, ktorzy przylaczyli sie do niego z trybun i byli don podobni jak dwie krople wody. Zreszta, gdy Bibl i Kapitan rozejrzeli sie uwaznie, zauwazyli, ze rowniez i pozostali widzowie zapelniajacy trybuny malenkiego amfiteatru byli do siebie tak podobni, jakby matka natura wykonala ich wedlug jednego wzorca. Inna rzecz, ze byc moze dzialala tu ta sama nieumiejetnosc odroznienia rysow twarzy przedstawicieli innych ras, jaka odznacza sie wiekszosc Europejczykow. Zreszta rowniez i czerwonoskorzy Hedonczycy w granatowych i blekitnych kapielowkach poczatkowo wydawali sie Ziemianom identyczni i dopiero pozniej, w Aorze, okazalo sie, ze ta jednolita na pozor masa w istocie sklada sie z wielu calkowicie odrebnych osob.
Na glowy obydwu gosci zalozono przedmioty przypominajace helmy scisle przylegajace do skroni i potylicy. Ani Kapitan, ani Bibl nie zaprotestowali, przyjazny wyglad ich towarzysza rozwiewal wszelkie obawy. Potem niebieskoskory odszedl na bok i trzykrotnie powtorzyl cos, czego ani intonacji, ani brzmienia nie byli w stanie uchwycic. W slad za nim te sama dzwiekowa abrakadabre, chorem, ale cicho, powtorzyli wszyscy siedzacy na trybunach. I dziwna rzecz, goscie wszystko rozumieli, jakby ten niezwykly zespol dzwiekow wypowiedziano, skandujac, po rosyjsku:
– Wy nazywac rzeczy widziec je oczyma mysla.
– Zrozumial pan cos, Kep? – zapytal Bibl.
– Sylabizujac, ale zrozumialem. Telepatia?
– Nie, to nie telepatia. Mysl dociera z trudnoscia i jak pan powiedzial, „sylabizujac”. Wedlug mnie to wielokrotnie wzmocnione obce pole emocjonalne. Slyszal pan, jak wszyscy powtarzali to samo. Cos w rodzaju emocjonalnego echa. A helmy przekazuja to bezposrednio do mozgu.
– Czego oni od nas chca?
– Wlasnie tego, co do nas dotarlo. Niech pan powie dowolne slowo, jednoczesnie wyobrazajac sobie w mysli jego desygnat. Chca poznac nasz jezyk. Zreszta moze ja sprobuje.
Bibl przekrecil fotel na niewidzialnych lozyskach tak, ze siedzial teraz twarza do trybun, i powiedzial powoli i wyraznie, dobitnie akcentujac slowa:
– Glowa, twarz, oczy, nos, usta, cialo, rece, nogi… Chodzic, lezec, latac, skakac, pic, jesc, spac, bic sie… Wszystko to staram sie sobie wyobrazic – dodal, zwracajac sie do Kapitana – ale w jakich obrazach mam na przyklad pokazac im takie pojecia, jak „myslec”, „rozumiec”, „decydowac”, „zgadzac sie”, albo, powiedzmy, „tak”, lub „nie”, „dobrze” i „zle”, albo po prostu przeczenie przed kazdym rzeczownikiem i czasownikiem?
Kapitan rozesmial sie:
– Przeciez znalezlismy sie tu niczym klauni na arenie. A wiec bedziemy robic tak jak oni. Zagramy scenke. Ja, zalozmy, bede pokazywac, ze nalewam z butelki do szklanki, a pan bedzie rozkladac rece, krecic glowa – jednym slowem, wyraznie okazywac, ze pan nie zrozumial, mowiac przy tym: „Nie rozumiem, nie!” Powtorzymy te scenke kilkakrotnie. Pozniej pokaze to po raz trzeci, tym razem krzyczac, rozdrazniony: „Rozumiesz?” Pan podskoczy, zadowolony, i rowniez krzyknie: „Tak, tak! Rozumiem. Zrozumiale!” Zaczynamy. Tylko powaznie.
No i odegrali to z pelna powaga, bez pospiechu, wypowiadajac slowa wyraznie, nie polykajac ani jednej gloski. A po zakonczeniu przedstawienia Kapitan, zwracajac sie do widzow, zapytal glosno:
– Zrozumiale?