przyniosl i postawil na stole skrzynke z granatami gazowymi, a odbojnik-repeller, podobny do pyska buldoga z brazu, postawili na gornym podescie spiralnych schodow.
Zdezorientowany Alik mimo wszystko zaryzykowal i zapytal swego nierozmownego dowodce:
– Po co nam granaty, jezeli mamy promienniki?
– Nie byles w regeneracyjnych salach, a ja bylem – raczyl wyjasnic Maly. – Tam sa tylko martwi, ale nie uszkodzeni. Maja rece i nogi, nawet skora jest cala. Zauwazyles, jaka bronia sie tu posluguja? Albo wylacznie zadajaca bol, taka jak „bicz”, albo obezwladniajaca, taka jak paralizatory. Paralizatorow nie mamy: zabrali je Kep i Bibl, „bicz” jest dobry do walki jeden przeciwko jednemu, przeciwko dziesieciu juz sie nie nadaje. A jezeli bedzie ich jeszcze wiecej?
Maly szykowal sie do obrony nie tylko z prostej ostroznosci. Slowa Kapitana o tym, ze Koordynator usunal oslone silowa pomiedzy fazami przeksztalconej przestrzeni, byly wyraznym ostrzezeniem. Do tej pory laczniki miedzyfazowe pojawialy sie na drodze „Portosa” jako przypadkowy obloczek, a teraz taki obloczek – i to nawet nie obloczek, a cala chmura burzowa – moze powstac w granicach samej stacji, u jej progu, nawet w jej wnetrzu. Nieprzypadkowo Drugi Pilot cial promiennikiem drzwi i sciany: tego sie wlasnie obawial. Nie ma sensu objasniac Alikowi tych wszystkich szczegolow, po co straszyc chlopaka.
Alik zrobil wszystko, co mu polecono, i stal przy oknie oczekujac na dalsze rozkazy.
– Zerknij no na pustynie, synu – zaproponowal Maly – moze cos ci wpadnie w oko.
Alik przywarl do okularow wideoskopu i zaczal obracac pokretlami. Pod samym horyzontem po prawej stronie pojawila sie mala, zielona traba powietrzna. Sunela na nich, powiekszala sie.
– Wykrakales – powiedzial Alik.
– Co?
– Obloczek.
– Granatowy?
– Nie, zielony.
– Tym gorzej. Chlopcy z lasu sa bardziej niebezpieczni niz dorosli z miasta.
Obloczek zblizal sie. Teraz juz mozna go bylo zobaczyc i golym okiem. Poprzez szklana plyte okna widac bylo, jak na twierdze Alika i Malego sunal… las. Wlasnie las, a nie po prostu zielony stog siana czy przymglony oblok. Przed lasem, wysoka, zwarta szczecina nacieraly mchy koloru salaty – przedpole drzewiastych, gestych paprotnikow.
Odslonieta przed ich oczyma faza zielonego slonca zblizala sie do czarnej pustyni. I to zblizenie powinno bylo nastapic gdzies tuz – tuz przy stacji, nawet moze na jej terenie.
– Jezeli las nas ogarnie, to co bedzie ze stacja? – spytal Alik. Nie odczuwal strachu.
– Bo ja wiem – wzruszyl ramionami Maly.
– Polaczenie faz w jednej trojwymiarowej przestrzeni – rozwazal Alik – albo spowoduje wrastanie jednej struktury molekularnej w druga, co grozi bog wie jakimi konsekwencjami, albo jedna masa bez sladu wtopi sie w druga. Inaczej mowiac, stacja zniknie w obu przypadkach.
– Ciekawe, dlaczego nie zdarzylo sie to wczesniej – zamyslil sie Maly. – Dlaczego stacja nie zniknela, kiedy Pilot i Dok dostawali tu kota.
Tymczasem las przysunal sie do samej stacji i zatrzymal sie. Zielona przestrzen przybrala ksztalt scietego stozka, ktorego granice konczyly sie daleko na horyzoncie. Teraz o jakies dziesiec metrow od okna piely sie ku gorze pokrzywione pnie paprotnikow, podobnych do dziwacznych palm tropikalnych. Czarnego kamienia pod oknami juz nie bylo: wysokim dywanem pokryly go szarozielone mchy.
– Dziwne – powiedzial Alik – las i nie las. Bylem w naszym Mieszczorskim Rezerwacie i w amerykanskim Parku Narodowym. Tam jest zywy las.
– A tutaj jaki, martwy?
– Z takim jakims trupim zaduszkiem. Ani ptakow, ani motyli. Pewnie mrowek tez nie ma.
– Czys ty na glowe upadl? – Maly usmiechnal sie ironicznie. – Przeciez to syluryjski las. Popatrz, co sie dzieje z drugiej strony – polecil i wyszedl na schody. – Chodz no tutaj.
To co Alik zobaczyl, gdy wybiegl na podest, bylo jeszcze bardziej niesamowite. Zniknely zewnetrzne scianki stacji, korytarz, nawet zapelniajace go smieci. Mchy rozciagaly sie az do stopni, wystarczy jeden krok i mozna utonac w szarym, wloknistym trzesawisku.
– Obcieli kat – orzekl Alik, ogladajac w zamysleniu to, co ocalalo ze stacji – czesc sciany i korytarza po lewej stronie pozostaly. Obciete nierowno i granice ciecia sie rozplywaja. Jak we mgle.
– A w ogole, czy to sa ciecia? – powiedzial z powatpiewaniem Maly i wrocil do pokoju.
Wyszedl z niego trzymajac – w reku promiennik. W oczach polyskiwaly mu wesole iskierki. „Co sie z nim dzieje – zdziwil sie Alik – kielicha sobie strzelil, czy co?” Maly trzema skokami zbiegl po schodach i przejechal blyskawica po mchach, ktore przyblizaly sie do wewnetrznej sciany korytarza. Polyskliwa kosa natychmiast obciela cala warstwe mchow, palac ja jak zapalniczka papier. Maly szedl po korytarzu, a raczej po tym, co poprzednio bylo korytarzem otaczajacym wewnetrzne pomieszczenia stacji i nie wypuszczajac z rak promiennika, kosil w dalszym ciagu. Po dziesieciu minutach miedzy nim a lasem nie bylo ani skrawka mchu, oprocz malenkiej wysepki pod samymi schodami, ktora Maly z jakiegos powodu pozostawil nietknieta.
– Po co? – spytal Alik.
– Jezeli wypadnie kogos zrzucic na dol, to przynajmniej sobie kosci nie polamie.
– Ale po co kosiles?
– Zeby nie podpelzali.
Nic jednak nie zaklocalo niepokojacego spokoju lasu. I nikt nie podpelzl, ani nie pojawil sie spoza drzewiastych gigantow, ktore obstapily stacje. Tylko z lewej strony widnial przeswit – rozposcieraly sie tam kudlate zarosla i trawiaste lysiny, a daleko, daleko za nimi pietrzyl sie ku sloncu eukaliptusowy Partenon.
– Daj no kilka granatow – powiedzial Maly – zostane tutaj. Jezeli podejda blizej, to postawie malenka zaslone gazowa. Nie przedostana sie. A ty pomecz sie przy wideoskopie. Jezeli cos zobaczysz, daj znak.
Alik nie liczyl minut, ktore przesiedzial przy wideoskopie – piec, szesc czy kwadrans – gdy wreszcie na trawiastej lysinie za rozgalezionymi pedami skrzypow mignelo kilka przebiegajacych gesiego figur. Latwo bylo je zauwazyc: czerwonoskorzy, w samych tylko kapielowkach, wyraznie odcinali sie na tle niebieskawej zieleni lasu.
– Ida! – zawolal do Malego przez otwarte drzwi.
– Duzo? – odkrzyknal tamten.
– Spojrz sam. Mamy jeszcze czas ich odpedzic.
Maly podszedl w chwili, gdy czerwonoskorzy wyskoczyli na dluga, otwarta przestrzen pomiedzy pieciometrowymi wachlarzami paprotnikow. To wstawali wyprostowani, probujac zorientowac sie w sytuacji, to przebiegali na czworakach, jak malpy, chowajac sie w kruchych, wysokich skrzypach. Bylo ich niewielu, okolo dwoch tuzinow (Alik w mysli juz stosowal hedonski system liczenia), ale tych dwudziestu czterech poteznych chlopakow, i do tego w cos jednak uzbrojonych, mialo zbyt wielka przewage nad obroncami stacji.
– Od czego zaczniemy? – spytal Alik.
– Od granatow, rzecz jasna – wzruszyl ramionami Maly. – Moglbym ich promiennikiem w dwie minuty wykosic i po jednym, i hurtem, ale coz… przeciez mimo wszystko to dzieci.
Wyszli obaj na podest schodow. Nie wypalona przez Malego wysepka mchow, szara, wysuszona od gory, zielonkaworuda i mokra od dolu przy ziemi, sterczala samotnie i niegoscinnie. „Granatowi” i „blekitni” zbili sie w stadko, zaskoczeni, ostroznie ja obeszli, nie mogac pojac, co sie stalo z mchami, po ktorych pozostal tylko rudy popiol i pyl.
– Nie widza nas – szepnal Alik.
– Tym lepiej – usmiechnal sie Maly i cisnal kolejno jeden za drugim dwa granaty.
Dwumetrowa kielbasa dymu, czarna, jak wypelzajaca z ilu anakonda, peczniala i rozrastala sie, ogarniajac paprotniki i skrzypy. Ciezki zaduch unosil sie ku gorze – zaczynalo od niego mdlic i bolec