zoologiczny bardziej przypomina sanatorium dla nieukow i nierobow, ale w tym wlasnie daja sie dostrzec zalozenia eksperymentu. Czlowiek, jako istota zywa, staje sie w tym przypadku najcenniejszym materialem, podobnym do pierwiastkow transuranowych w reakcjach chemicznych. Ani w zielonym, ani w granatowym swiecie nic czlowieka nie kaleczy – ani technika, ani bron. Nie ma schodow, z ktorych mozna by spasc; pojazdow, ktore moglyby przejechac, nie zabezpieczonego ognia, ktory moze oparzyc lub spalic. Nie ma gdzie sie utopic – nie ma ani rzek, ani jezior, istnieja wylacznie podskorne zasoby wodne, a oceany znajduja sie najwidoczniej w jednej tylko fazie, czasoprzestrzeni odseparowanej od eksperymentalnych. Tutaj nawet w dziecinstwie nikt nie wspina sie po drzewach i ma skal ani urwisk, z ktorych mozna by spasc. Chwilowo niejasny cel tego doswiadczenia, powod, dla ktorego mieszkancy Blekitnego stale je prowadza, ale wiekszosc niewiadomych w rownaniu Hedony zostala juz znaleziona.
Wszystko to Alik spieszac sie i zachlystujac, w obawie, zeby nikt mvi nie przerwal, konsekwentnie wylozyl swoim sluchaczom.
– Cos w tym jest – stwierdzil Maly.
– Owszem, jest – powtorzyl Kapitan – sluszne obserwacje i niesluszna konkluzja.
– Dlaczego? – Alik rzucil sie do ataku.
– Twoje rownanie Hedony mozna by zapisac w nastepujacy sposob: a – mieszkancy Blekitnego Miasta, gospodarze planety, ktorzy prowadza doswiadczenie; b – mieszkancy malpiarni, obiekt eksperymentu; c – 2 zalozenie eksperymentu: stworzenie jakiegos homo sapiens, wolnego od wiezow koniecznosci i pozytku spolecznego, i d – cel eksperymentu znak zapytania. Czy tak?
– Przypuscmy, ze tak.
– Wszystkie wnioski sa niesluszne. Mieszkancy Blekitnego Miasta sa gospodarzami planety. Zadnego eksperymentu nie prowadza. Mieszkancy Aory nie sa krolikami doswiadczalnymi, a sam eksperyment zostal przeprowadzony juz wiele tysiacleci temu i przeksztalcil sie w zlozony do nieskonczonosci proces biologicznej niesmiertelnosci i regularnej zmiany cyklow zyciowych. To wlasnie jest celem doswiadczenia, wszystko pozostale to pochodne. Oprocz tego w rownaniu nie zostal uwzgledniony Mozg i Koordynator, ich wzajemne sprzezenia, brak kontaktow pomiedzy mieszkancami Blekitnego Miasta, jego ustroj spoleczny, istnienie opozycji, ktora nie wiadomo, dlaczego i jak powstala, nie wiadomo jakie cele stawia przed soba i w jaki sposob funkcjonuje przy istniejacej technice wykrywania i tlumienia.
– Wydaje mi sie, ze opozycja dysponuje taka sama supertechnika samoobrony – wtracil Bibl.
Kapitan nic nie odpowiedzial. Uniosl sie w fotelu, jakby szykujac sie do skoku i zaczal nadsluchiwac. W korytarzu na dole daly sie slyszec czyjes kroki, potem odglos padajacego ciala i nieartykulowany, prawie zwierzecy wrzask.
– Wlacz swiatlo na dole – rozkazal Kapitan siedzacemu przy pulpicie Malemu i wybiegl na podest, z ktorego Maly tak dzielnie odpieral nieprzyjacielskie kolumny.
Rowniez i pozostali przecisneli sie przez drzwi, jeden za drugim. Jaskrawe swiatlo luminoforow wydobywalo z ciemnosci korytarza postac Hedonczyka w blekitnych kapielowkach. Lezal na brzuchu w lachmanach spalonych mchow, kopal nogami po podlodze, jak rozkapryszone dziecko i przerazliwie wrzeszczal.
– Skad on sie tu wzial? – zdziwil sie Kapitan.
– Nie zdazyl wycofac sie wraz z lasem – Maly wzruszyl ramionami.
– Najwidoczniej gdzies wlazl – wyjasnil Alik. – Drzwi byly otwarte, nasze granaty dymily i smierdzialy, no i prosze, zabladzil, zgubil sie, a moze nawet stracil przytomnosc.
– Wezmy go na gore – zaproponowal Kapitan – i sprobujemy sie z nim dogadac.
Opierajacego sie zaciekle chlopaka z trudem wciagneli po schodach do pokoju i rzucili na fotel. Wcisnal sie w oparcie i zdumiony przypatrywal sie otoczeniu. Jego spojrzenie, zaciekawione i zle, nie zdradzalo jednak strachu.
– Gdzie jestem? – zapytal mysla i wszyscy go zrozumieli.
– U przyjaciol – powiedzial Kapitan.
– A ja was znam – Hedonczyk w dalszym ciagu uwaznie sie przypatrywal – o, tego i tamtego. – Wskazal Malego i Alika. – Oni i wtedy dym puszczali.
– Jak tu trafiles? – spytal Maly.
– Dopadlismy was jeszcze za dnia. Przed zachodem slonca. Czatowalismy za lasem, a tu nagle wasz czarny oblok. Upadlem. Trudno oddychac. Ledwo wypelzlem, jeden jeszcze oblok. Z boku dziura, miekko. Potem noc. Obudzilem sie, pobieglem. Ciemno. Lasu nie ma.
– Wlazl do skladu – powiedzial Alik. – „Z boku dziura, miekko”. To drzwi i maty.
– Dlaczego brzeczycie? – spytal Hedonczyk, ciemnoblond brodka obramowywala jego twarz jak poswiata.
– W porzadku – powiedzial Kapitan – my tak myslimy. Glosno. Dlaczego tak krzyczales?
Chce jesc. Rozkazalem – jedzenia nie ma. Rozkazalem jeszcze raz – nic. Rozzloscilem sie.
Daj mu galaretki malinowej – powiedzial Kapitan do Alika. Alik otworzyl puszke i podal ja czerwonoskoremu. Ten wyssal ja, nie odrywajac od ust, rzucil na podloge i natychmiast poslal myslowy rozkaz:
– Jeszcze!
Alik otworzyl druga puszke. Hedonczyk, warczac, rozprawil sie z nia rownie szybko i zazadal trzeciej.
– Nie wiem, co oni tam jedza – powiedzial Kapitan – ale sadze, ze dwie puszki mu starcza. Za duzo kwasu.
– Nie mozna – Alik pokrecil glowa i rozlozyl rece. – Nie ma wiecej. Nie mozna.
Hedonczyk mrugal oczami, wyraznie nic nie pojmujac.
– Wiesz, co to takiego gra? – podpowiedzial Bibl. – No wiec przepisy gry nie pozwalaja na wiecej niz dwie puszki. Zrozumiales?
Nikt sie nie dowiedzial, co Hedonczyk zrozumial, poniewaz w tej wlasnie chwili zainteresowal go pozostawiony na stole „bicz” Alika. Zastosowania tego przedmiotu nie trzeba mu bylo objasniac. Natychmiast schwycil go i biala blyskawica uderzyla Alika po twarzy.
Alik krzyknal, przyciskajac dlon do oczu. Druga blyskawica sparzyla dlon Bibla, ktory rzucil sie Alikowi na pomoc. Hedonczyk zarzal, wymachujac swym polyskujacym batem. Trzecie uderzenie przeznaczone bylo dla Malego, ale jego reakcja okazala sie szybsza. Rzucil sie pod nogi brodaczowi w kapielowkach i przewrocil go na podloge. W tej samej sekundzie „bicz” byl juz w reku Malego.
– Rogowka nie uszkodzona – powiedzial Bibl po obejrzeniu oczu Alika – zareagowaly tylko zakonczenia nerwow. To wylacznie bron za dajaca bol – pomachal reka w powietrzu – do tej pory pali.
– Dlaczego to zrobiles? – spytal Hedonczyka.
Ten rozesmial sie:
– Bic dobrze. Pali. Boli. Wesolo.
– Dobrze, powiadasz? – groznie spytal Maly. – A kiedy ciebie bija? O, tak. – Jego potezna dlon chlasnela po owlosionym policzku. – Wesolo, co? – Drugie uderzenie rzucilo brodacza na sciane.
– Zostaw go – powiedzial Kapitan – przeciez to gluptas.
A gluptas juz ryczal, jak wychlostany chlopaczek, rozmazujac piescia lzy po skudlaczonej brodzie.
– Beda z nim klopoty – stwierdzil Bibl. – Trzeba mu zrobic zastrzyk. Przespi cala dobe, a przez ten czas odnajdziemy gdzies zielony mirazyk i podrzucimy ten skarb jego rodzicom.
– Taki swiat nie ma prawa istniec – warknal ze zloscia Alik, oczy go juz nie bolaly. – Nawet w stadzie wilkow panuje wieksza przyjazn a ci tutaj to jak pajaki albo skorpiony. Trzeba ich wychowywac na nowo. Od tego momentu, gdy im zaczynaja podawac smoczki z kaszka.
– Ich nie da sie na nowo wychowac – powiedzial Kapitan – cykle biologiczne zostaly zaprogramowane cale tysiaclecia temu, na cale tysiaclecia w przyszlosci.