– W takim razie trzeba zniszczyc ten program.
– Jak?
Alik milczal.
– Nie wiesz? Ja takze nie wiem. I nie jestem jeszcze gotow do drugiego spotkania z Nauczycielem.
– Trzeba sie stad wynosic – stwierdzil Maly. – Niczego ich nie nauczymy i sami takze niczego sie nie nauczymy… Zbyt zagmatwana jest ta ich nauka i nie wiadomo, gdzie poczatek, gdzie koniec nitki w tym klebku.
Kapitan i Bibl popatrzyli po sobie: przeciez oni wiedzieli wiecej niz tamci. „Chyba mimo wszystko jeszcze za wczesnie wyciagac wnioski, Bibl” – powiedzialo spojrzenie Kapitana. Bibl usmiechnal sie: „Mamy jeszcze jutrzejszy dzien”. A na glos powiedzial:
– Dla mnie jeszcze nie calkiem jasna jest rola, jaka odgrywa tu Blekitne Miasto. A to, wydaje mi sie, najwazniejsze ogniwo w naszyjniku Hedony.
– Dowiemy sie jutro – podsumowal Kapitan.
– Kto? – zaniepokoil sie Alik.
– I ty rowniez. Wszyscy czterej. Dlatego wlasnie polecilem, zeby nikt nie zdejmowal helmow az do jutrzejszego spotkania. Oni tam nie posiadaja zdolnosci telepatycznych i helmy sa niezbedne jako srodek porozumiewania sie. Pomagaja im poznac nasz jezyk. Nawet to, co teraz myslimy i co bedziemy myslec do dnia jutrzejszego, wszystko to utrwala, rozszyfruja i przekaza im nasze helmy.
– Kolektor jezykowej informacji – uscislil Bibl.
Rozdzial VI
Cytrynowozolty chodnik mial ich doprowadzic do celu.
– Ten? – Alik zrobil krok do przodu i natychmiast cofnal sie powstrzymany spojrzeniem Bibla.
– Nie, nie ten. Poczekamy.
Stali przy samej granicy Blekitnego Miasta, tam gdzie chodniki – „ulice” blyskawicznie zjawialy sie i odplywaly w kolorowy zamet przedziwnych form architektonicznych. Miasto pietrzylo sie ku niebu piramida plaszczyzn, ktorej szczyt, jak Ewerest, ginal w gestej niebieskawej mgle. „Ulice”, ktore przepelzaly u podnoza piramidy, nie mialy wyraznie zarysowanych granic. Na pierwszym planie widniala kolorowa tasma chodnika, bez zazebien i zgrubien, w dalszej perspektywie – ciemne otwory tuneli i polyskliwy taniec licho wie czego. Niektore chodniki pelzly dlugo i powoli, omijajac podnoze, inne wpadaly do najblizszego tunelu albo jak weze wpelzaly na wiszace bez zadnych podpor plaszczyzny poziomow. Wszystko wygladalo tak, jak wtedy, kiedy w tym samym miejscu, stali zamysleni Bibl i Kapitan, z ta tylko roznica, ze teraz czekali na jeden jedyny okreslony chodnik – „ulice”.
– Oto on – powiedzial Kapitan.
Tasma o jadowicie cytrynowej barwie dosc szybko podpelzla pod ich stopy. Kapitan wszedl na nia pierwszy, za nim drzacy z ciekawosci Alik, powolny Maly i zamykajacy pochod Bibl, ktory dwa razy uwaznie popatrzyl, zanim stapnal na pelznacy chodnik.
Tym razem plastik nie opadl pod ciezarem czterech ludzi, tylko ugial sie lekko. Ulica przeplynela jakies dwanascie metrow skrajem czarne pustyni i zakrecila w przejscie pomiedzy szklistymi „scianami”. Za nimi w przezroczystych, nie stykajacych sie ze soba przestrzeniach, przelewalo sie cos najwyrazniej bardzo jaskrawego, poniewaz ciemne szkliwo „scian” w niewielkim tylko stopniu tlumilo te jaskrawosc.
– Nie bylismy tutaj, Kep – stwierdzil Bibl – nie przypominam sobie tego koszmaru.
– Ja tez.
– Plazma – pewnym glosem stwierdzil Alik – najprawdopodobniej odprowadzona z plazmotronu do pulapek pola magnetycznego. W nich wlasnie odbywaja sie rozne procesy chemiczne.
– Dobry jestes – pochwalil go Maly. – Nawet tu jest goraco. A tam?
– Trudno powiedziec. – Kiedy ma sie do czynienia z plazma, to temperatury rzedu milionow stopni sa normalne nawet u nas na Ziemi. A sa pewnie jeszcze wyzsze.
„Goraca ulice” nie przeszli, lecz przebiegli, jakby nie wystarczala predkosc chodnika. Hedonczykow nie bylo: najwidoczniej kierowali procesami plazmowymi za posrednictwem pulpitow zdalnego sterowania Tymczasem „ulica” wyskoczyla na przestrzen zapelniona znana juz Kapitanowi i Biblowi feeria barwnej i swietlnej geometrii. Chwilami mozna bylo zobaczyc pracownikow obslugi, jak nie zatrzymujac sie gnali parabolicznymi krzywymi nie wiadomo na czym i nie wiadomo dokad. Bibl wyjasnil swoja hipoteze o syntezie myslowych zamowien z granatowej i zielonej fazy i Alik doslownie oszalal z zachwytu. Z plonacymi oczyma, zadzierajac wysoko glowe cofal sie coraz dalej, starajac odnalezc na powietrznych ekranach zarysy jakiegos znajomego przed miotu.
– Ostroznie! – krzyknal Kapitan.
Ale bylo juz za pozno. Alik potknal sie w momencie, gdy padalo ostrzezenie, i zniknal za specznialym skrajem cytrynowozoltej tasmy. Przyjaciele rzucili sie na pomoc i gdy staneli na brzegu, dostrzegli Alika jak wisial w przestrzeni pomiedzy dwoma sunacymi z rozna predkoscia chodnikami. Zdazyl schwycic sie skraju gornego, a pod dolnym widnial tunel – studnia z migoczacymi skrzyzowaniami innych kolorowych, ruchomych tasm.
– Trzymaj sie! – zawolal Kapitan, chwytajac rece Alika.
Ten zas odparl zupelnie spokojnie:
– Jestem w niewazkosci. Trzymam sie brzegu bez wysilku.
Rzeczywiscie Alika udalo sie wyciagnac bez trudu. Widocznie w razie nieprzewidzianego upadku w przestrzeni miedzy tasmami zmienialy sie warunki grawitacyjne i czlowiek mogl latwo wydostac sie na potrzebny chodnik.
– Dlaczego nie zwrocilismy na to przedtem uwagi, Kep? – Bibl przypomnial sobie ich wlasne upadki.
– Pewnie bylismy zbyt zdenerwowani. Kazdy z nas bal sie, ze zgubi partnera.
Maly natychmiast chcial powtorzyc doswiadczenie Alika, ale Kapitan przywolal go do porzadku: zadnych eksperymentow, nie jestesmy na przechadzce. A tymczasem cytrynowa „ulica” znowu wpadla w tunel, tym razem nie tak wysoki i tryskajacy swiatlem jak galeria syntezy. Wrecz przeciwnie, bylo tu nawet dosc ciemno jak w dlugich korytarzach staroswieckiego, taniego hotelu, albo na pokladzie spacerowym pasazerskiego liniowca w ciemny, dzdzysty wieczor. Podobienstwo do pokladu dodatkowo podkreslal dlugi szereg umieszczonych blisko siebie okien-iluminatorow, ktore pozwalaly zobaczyc pograzone w polmroku kajuty-koje. Alik wyprzedzil cala procesje i wskoczyl do jednej z takich kajutek. W pomieszczeniu tym natychmiast rozblyslo metne, migocace swiatlo i wszyscy zobaczyli Alika lezacego na boku, na powietrznej poduszce, tak jak lezy sie w domu na lozku czy tapczanie. I co najwazniejsze, spal albo udawal, ze spi, cichutko posapujac pod swietlnym ekranem w suficie.
– Wylaz. Dosyc tych sztuczek – rozgniewal sie Maly.
Alik spal. Chlodny strumien powietrza plynacy z drzwi – iluminatora niosl znajomy zapach ozonu. Maly szarpnal spiacego za noge, ale Alik tylko podkurczyl ja i spal dalej.
Sypialnie – stwierdzil Kapitan. – Puste, bo wszyscy sa w pracy. Interesowal sie pan, Bibl, gdzie nocuja mieszkancy miasta. Teraz wiadomo. Niezbyt komfortowo, ale pozytecznie. Mocny sen i naswietlanie ultrafioletowe.
– Skad pan to wie?
– A zapach?
Bibl wciagnal powietrze nosem.
– Ozon, tak.
Alika wyciagnieto z klatki-komorki za nogi. Dopiero wtedy sie obudzil. „Nie bujasz?” – z