Szczesliwy chyba nie tylko dla mnie.
Opowiadalem Irenie o kobiecie z kasyna.
Z poczatku nie uwierzyla mi.
– Robisz ze mnie idiotke?
Zmilczalem. Potem zapytalem:
– Twoja matka byla w Resistance. Gdzie to bylo?
– Komitet Weteranow prosil towarzyszy francuskich, by zebrali dane. Nie wiedza dokladnie. Wszyscy z grupy matki zgineli. Gdzie i w jakich okolicznosciach – nie wiadomo.
– W Saint Dizier – powiedzialem. – Niezbyt daleko od Paryza. Byla tlumaczka w kasynie oficerskim. Tam wlasnie ja aresztowano.
– Skad wiesz?
– Sama o tym opowiadala.
– Komu?
– Mnie.
Irena powoli zdjela okulary, zlozyla je.
– Nie zartuje sie na takie tematy.
– Ja wcale nie zartuje. Ja i Martin widzielismy ja tamtej nocy w Saint Dizier. Wzieli nas za angielskich lotnikow, tej nocy stracono w poblizu miasteczka samolot angielski.
Wargi Ireny drzaly.
Opowiedzialem jej wszystko po kolei – o portierze i o Langem, o tym, jak Martin strzelal na schodach z automatu, o wybuchu w kasynie, ktory uslyszelismy, biegnac przez zaciemnione miasto.
Irena milczala. Denerwowala mnie bezradnosc moich slow, ktore nie byly w stanie oddac nawet modelu zycia, nie mowiac juz o samym, zyciu.
– Jaka ona jest? – zapytala nagle Irena.
– Za kazdym razem byla inna, zaleznie od tego, kto akurat ja wspominal, Etienne czy Lange. Mloda, w twoim wieku. I Etienne, i Lange zachwycali sie nia, choc jeden z nich ja wydal, a drugi zabil.
Powiedziala bardzo cicho.
– Teraz rozumiem Martina.
– To zbyt malo, zeby sie mscic.
– Rozumiem go – powtorzyla, a potem zapytala: – Co bylo dalej?
– Potem zaczalem wchodzic na schody w hotelu „Bretagne”.
– I wszystko zniknelo?
– Dla mnie – tak.
– A dla niej?
Bezradnie rozlozylem rece – ktoz to moze wiedziec?
– Nie rozumiem – powiedziala Irena. Istnieje terazniejszosc, istnieje przeszlosc. Zycie, wiemy. Ale czym jest t o?
– To model.
– Zywy?
– Byc moze w jakis sposob utrwalony. Po co – nie wiem. Moja wyobraznia po prostu tego nie ogarnia.
Byl jednak czlowiek, ktory mial dostatecznie bogata wyobraznie. Spotkalismy go juz nastepnego dnia.
Rano wypisalem sie z kliniki, z meska powsciagliwoscia pozegnalem sie z malomownym jak zwykle Pelletierem („Uratowal mi pan zycie, profesorze. Jestem panu bardzo zobowiazany”), objalem na pozegnanie siostre oddzialowa, mego bialego aniola z diabelska strzykawka („Przykro mi, ze sie musze z pania rozstac, mademoiselle”) i wyszedlem na bulwar Woltera, na ktorym wyznaczyla mi spotkanie Irena. Irena natychmiast zawiadomila mnie o tym, ze Tolek Diaczuk i Wano odlecieli juz z Kopenhagi bezposrednio na Grenlandie, a dla mnie i dla Ziernowa przygotowuje sie juz w ambasadzie dunskiej wizy. Moglem jeszcze pojsc na plenarne posiedzenie kongresu.
„Byl taki upal, ze asfalt na ulicy topil sie pod nogami, ale na klatkach schodowych i na korytarzach Sorbony, najstarszego uniwersytetu Francji, w ktorym korzystajac z letnich wakacji obradowal kongres, panowal chlod i cisza, niczym w kosciele, w ktorym dawno juz skonczylo sie nabozenstwo. I bylo rownie pusto jak w kosciele. Nie mijali mnie spoznieni ani tacy, co po prostu wyszli na papierosa i na kuluarowa pogawedke, nie bylo widac rozdyskutowanych grupek, palarnie i bufety swiecily pustkami. Wszyscy zgromadzili sie w audytorium, w ktorym nawet na najbardziej lubianych przez studentow wykladach nie panowal taki tlok. Zajete byly nie tylko lawy, siedziano takze w przejsciach na podlodze, a nawet na schodkach amfiteatralnej sali.
Przemawial wlasnie Amerykanin. Znalem, jak wszyscy czytelnicy pism, jego nazwisko, nie byl to jednak polityk ani nawet uczony, co by bylo naturalne na tego rodzaju zgromadzeniu, gdzie uczeni i politycy przemawiali najczesciej. Byl to pisarz, autor ksiazek fantastycznonaukowych, ktory, jak w swoim czasie Wells, zdobyl sobie popularnosc na calym swiecie. W gruncie rzeczy niezbyt sie nawet troszczyl o naukowe prawdopodobienstwo swoich zadziwiajacych pomyslow i nawet tutaj, w obliczu najswietniejszych przedstawicieli wspolczesnej nauki mial odwage stwierdzic, ze jego osobiscie nie interesuje informacja naukowa o przybyszach, ktora tak skrzetnie, po okruszynce, stara sie zgromadzic kongres (tak wlasnie powiedzial: „skrzetnie” i „po okruszynce”), ale sam fakt zetkniecia sie dwoch w gruncie rzeczy nieporownywalnych cywilizacji.
Kiedy ja i Irena sadowilismy sie na schodkach w przejsciu, uslyszelismy wlasnie to oswiadczenie pisarza i szmerek na sali, trudno orzec – szmerek solidarnosci czy protestu, ktory je powital.
– Niech was nie urazaja te „okruszynki”, panowie – ciagnal Amerykanin, odrobine chyba rozbawiony. – Zebraliscie, panowie, cale tony najpozyteczniejszych w swiecie informacji, zebraly je komisje glacjologow i klimatologow, specjalne ekspedycje, stacje badawcze i instytuty naukowe, gromadzicie je w specjalnych pracach o problemach nowych form lodowych, zmian klimatycznych oraz nastepstw meteorologicznych rozowych oblokow. Jednak tajemnica owego fenomenu nadal pozostala tajemnica. Nie poznalismy ani natury pola silowego, ani charakteru tej formy zycia, z ktora sie zetknelismy, ani nie dowiedzielismy sie niczego o usytuowaniu we wszechswiecie jej siedzib. Rozwazania Borysa Ziernowa o eksperymencie przybyszow, ktory ma na celu nawiazanie kontaktu z ziemianami, sa interesujace. To jednak ich eksperyment a nie nasz. Co do mnie moge zaproponowac, abysmy w odpowiedzi na to rowniez przeprowadzali pewien eksperyment, jesli nadarzy sie po temu okazja. Sprobujmy rozpatrywac stworzony przez nich swiat jako bezposredni kanal do ich swiadomosci, do ich umyslowosci. Sprobujmy nawiazac z nimi rozmowe przez „sobowtory”. Sprobujmy wykorzystac kazdy model, kazda zmaterializowana przez nich substancje jako mikrofon sluzacy do nawiazania bezposredniego czy tez posredniego kontaktu z przybyszami. Cos w rodzaju elementarnej rozmowy telefonicznej, bez zadnych kodow matematycznych, chemicznych czy jakichkolwiek innych.
Mowmy po prostu najnormalniejszym ludzkim jezykiem, po angielsku czy po rosyjsku, nie ma zadnego znaczenia. Zrozumieja nas. Powiecie panowie, ze to fantazjowanie? Tak. Ale kongres wzniosl sie juz – prosze zwrocic uwage, ze powiedzialem „wzniosl sie”, a nie „znizyl sie” – do poziomu rzeczywiscie naukowej fantastyki. Nie obstaje szczegolnie przy tym: „naukowej”. Ja po prostu raz jeszcze podkreslam: „fan-tas-ty-ki”, owej natchnionej fantastyki, w ktorej wyobraznia zamienia sie w przeczucie, w przewidywanie przyszlosci. (Szmer na sali). Jakze dobrze jestescie wychowani, panowie uczeni! Powiedzcie to wprost, glosniej: „On bluzni w swiatyni nauki!” (Krzyki z sali: „Oczywiscie, ze to bluznierstwo!”). Badzcie nieco sprawiedliwsi, panowie. Czy to uczeni przeczuli telewizje, wideofon, lasery, eksperymenty profesora Petrucciego i loty kosmiczne? Wszystko to przewidzieli fantasci, autorzy ksiazek fantastyczno-naukowych.
Nie opuscilem ani jednego posiedzenia Komisji Teoretycznej i to, co tam slyszalem, chwilami wprawialo mnie w nieklamany zachwyt – byla to czystej wody fantastyka! Eksplozje wyobrazni! Jakiejz trzeba bylo wyobrazni, by wysunac hipoteze o hologramie – o wzrokowym odbiorze przez przybyszow dowolnego przedmiotu przy wykorzystaniu odbicia fal swietlnych? Taki fotozapis odbierany jest jako trojwymiarowy i zachowuje wszystkie charakterystyczne cechy wizualne rzeczywistego krajobrazu. Wczorajszy komunikat o zabarwionych gorach lodowych, ktore napotkano w zatoce Melville’a na Grenlandii, potwierdzil te hipoteze. Dunski statek oceanograficzny „Krolowa Krystyna” rozpylil barwnik na gorach lodowych w momencie, gdy jezdzcy cwalowali nad nimi. Znajdowali sie na wysokosci paru kilometrow, a z pokladu statku juz z odleglosci stu metrow nie mozna bylo golym okiem zauwazyc ani sladu barwnika na lodzie. Niemniej „jezdzcy” przypikowali, przede wszystkim zmyli barwnik, a nastepnie wylowili z wody czysciutenki juz blekitnawy lod. W ten sposob hipoteza o superczulym