– Cos w tym rodzaju. – Usmiechnela sie.

Skinal glowa i znow pobiegl wzrokiem ku Dwayne'owi.

– Jest taka klinika w Memphis. Cieszy sie niezla opinia. Chce namowic Dwayne'a, zeby tam pojechal. Jezeli dobrze to rozegram, powinno sie udac.

– Zlotko – powiedziala nasladujac poludniowy akcent – z twoim talentem wycyganilbys od glodujacego ostami kawalek chleba.

– Naprawde?

– Naprawde.

Pochylil sie i dotknal wargami jej ust.

– Jezeli tak sie sprawy maja, moze moglbym namowic cie na zrobienie czegos dla mnie. Czegos, co juz od dawna chodzi mi po glowie.

Caroline pomyslala o chlodnym, pustym domu za ich plecami, o wielkim lozu z baldachimem.

– Mysle, ze masz duze szanse. Co ci chodzi po glowie?

– Widzisz, pragne czegos. – Odwrocil glowe, zeby skubnac wargami jej ucho.

– Milo mi to slyszec.

– Nie chcialbym cie urazic. Zachichotala z ustami na jego szyi.

– Nie krepuj sie.

– Pomyslalem, ze moze bedziesz sie wstydzila zrobic to na oczach tych wszystkich ludzi?

– Co?! – Odsunela sie od niego. – Co mam zrobic na oczach tych wszystkich ludzi?

– Zagrac cos, zlotko. A ty myslalas, ze o czym ja mowie? – Uniosl karcaco brew. – No wiesz, Caroline, bo zaczne podejrzewac, ze tylko jedno ci w glowie.

Caroline odetchnela gleboko i przeczesala palcami wlosy.

– Chcesz, zebym zagrala?

– Sadze, ze chce tego niemal tak samo jak ty. Zaczela cos mowic, ale urwala i potrzasnela glowa.

– Masz racje. Chce tego. Tucker pocalowal ja szybko.

– Pojde po skrzypce.

ROZDZIAL DWUDZIESTY DZIEWIATY

Zostala przyjeta do malej orkiestry, choc bez entuzjazmu. Ludzie usiedli bardzo grzecznie, jak studenci majacy wysluchac nudnego, ale szanowanego wykladowcy.

Nagle zdala sobie sprawe, ze przywykla do owacji. Rozbrzmiewaly w chwili, gdy pojawiala sie na scenie. Mala laka nad brzegiem Sweetwater nie byla Carnegie Hall, ale byla swego rodzaju scena. A widownia zachowywala sie powsciagliwie.

Czula sie idiotycznie ze swoim Stradivariusem i najlepszym wyksztalceniem muzycznym. Chciala juz baknac jakies usprawiedliwienie i wycofac sie chylkiem, kiedy dostrzegla usmiech Jima.

– No, mloda damo! – Stary pan Koons przesunal palcami po strunach banjo. Nie widzial dalej niz na dwa metry, ale gral jak szatan. – Jakie masz zyczenie?

– Moze „Whisky for Breakfast”?

– Moze byc. My sobie zaczniemy, panieneczko, a panieneczka sobie wejdzie, kiedy poczuje ochote.

Caroline przepuscila pare taktow. Muzyka byla dobra – siegajaca do srodka i halasliwa. Wetknela skrzypce pod brode, wziela gleboki oddech i rzucila sie w wir.

To bylo cudowne uczucie – swidrujace i dzikie. Prawdziwa zabawa.

– Widzi mi sie, ze te panine skrzypki dymia – powiedzial Koons, kiedy skonczyli. Wyplul tyton. – No to jedziemy dalej.

– Znam tylko pare melodii – zaczela Caroline, ale Koons zbyl jej obawy machnieciem reki.

– Zalapie panienka. Sprobujemy „Rooling in My Sweet Baby's Arms”. Rzeczywiscie zalapala. Miala niezle ucho i wprawna reke. Kiedy trio muzykow przerzucilo sie na bluesa, a potem na szorstka wersje „The Orange Bloosom Special” sekundowala im dzielnie.

Zatracila sie w muzyce. Mimo to widziala, ze Burns ja obserwuje, ja i Dwayne'a. Widziala, jak Bobby Lee porywa Marvelle do tanca, kiedy zagrali „Tennessee Walts”. Zobaczyla Tuckera i Burke'a toczacych, glowa przy glowie, bardzo prywatna i bardzo powazna rozmowe. I zobaczyla Dwayne'a, siedzacego ponuro z butelka whisky miedzy kolanami, ze wzrokiem wbitym w ziemie.

Cos sie dzialo. Slonce chylilo sie ku zachodowi, cienie sie wydluzaly. Pod powloka smiechow i gwizdow narastalo napiecie.

A ona byla tylko jednym z graczy. Jeszcze jednym graczem w dziwnej, nielatwej grze. Los rzucil ja do tego rozprazonego sloncem miasteczka, gdzie szalal morderca, a ona przezyla. Wiecej, szla naprzod. Polowa lata minela, a ona zyla ciagle. Ba, zaczynala wierzyc w uzdrowienie.

Uznala, ze to juz duzo, bardzo duzo. Pobiegla spojrzeniem ku Tuckerowi. A przeciez nie bala sie oczekiwac wiecej.

– Niech mnie ges kopnie! – Koons zasmial sie swiszczaco i polozyl banjo na swoich kolanach. – Potrafisz ty grac, mloda damo, bez dwoch zdan. I wcale nie jestes miejska paniusia.

– Dziekuje, panie Koons.

– Czas na male piwko. – Wstal z trudem. – Na pewno jestes Jankeska? Usmiechnela sie, biorac slowa Koonsa za komplement, poniewaz tak zostaly pomyslane.

– Wcale nie jestem tego pewna, psze pana.

Trzepnal sie w udo w zachwycie i pokustykal w strone pan, wolajac na corke, zeby przyniosla mu piwa.

– Slicznie pani grala, panno Caroline. – Jim podszedl do niej szybko, zeby rzucic okiem na skrzypce, zanim schowa je do futeralu.

– Powinnam za to dziekowac swojemu nauczycielowi.

Gapil sie na nia przez chwile, potem wbil wzrok w ziemie. Ale choc mial spuszczona glowe, Caroline dostrzegla jego szeroki usmiech.

– Rany, a ja nie zrobilem nic takiego.

– To my powinnismy pani podziekowac – powiedzial Toby, otaczajac zone ramieniem. Chodzil troche sztywno, ochraniajac zraniony bok. – Stanela pani w naszej obronie. I byla pani ogromna pociecha dla Winnie.

– Wstyd mi, ze nie podziekowalam pani jak nalezy – dodala Winnie. – Chyba bym oszalala, gdybym nie wiedziala, ze pani i panna Della opiekujecie sie moimi dziecmi.

– Po to wlasnie sa sasiedzi.

– Panno Caroline! – Lucy pociagnela Caroline za spodnice. – Moj tatus zaspiewa hymn przed fajerwerkami. Sam pan Tucker go o to prosil.

– To cudownie.

– No chodz, mala. – Toby podniosl corke i posadzil ja sobie na biodrze. – Jak znam Tucka, przyjdzie tu po swoja dame, a my przygotujemy sie na te sztuczne ognie. Robi sie ciemno.

– Jak dlugo jeszcze? – chciala wiedziec Lucy.

– Och, nie wiecej niz pol godziny.

– Ja czekam juz caly dzien!

Caroline zasmiala sie, slyszac te odwieczne dzieciece zale.

– Ale z niej jeszcze dzieciuch – powiedzial Jim szyderczo, kiedy rodzice odeszli.

Caroline westchnela. Wiedziala, ze Jim bronil siostry z narazeniem zycia, ale juz o tym nie pamietal.

– Wiesz, co mi przyszlo do glowy, Jim?

– Nie, psze pani.

– Ze jestem jedynaczka. – Rozesmiala sie na widok jego zdumienia. – Idz z rodzina, Jim. Jezeli spotkasz Tuckera, powiedz mu, ze zaraz przyjde.

– Moglbym odniesc skrzypce, panno Caroline. Zrobilbym to z przyjemnoscia.

– Dziekuje ci, ale musze jeszcze dokads zatelefonowac, zanim sie sciemni.

Bedzie to nie lada niespodzianka dla matki, pomyslala Caroline idac przez trawnik w strone bialego domu. Zlozy matce zyczenia szczesliwego Dnia Niepodleglosci.

Вы читаете Miasteczko Innocente
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату