„Uwolnilam sie od ciebie, mamo i ty mozesz uwolnic sie ode mnie. Moze kiedy pozrywamy te cieniutkie, napiete struny miedzy nami, odnajdziemy uczucia”.
Caroline odwrocila sie, by jeszcze raz spojrzec na pola Sweetwater. Choc zaczynalo dopiero zmierzchac, migotaly juz swiatelka na glownej ulicy. Nie wygladaly tandetnie, lecz pogodnie. Nawet tutaj dolatywaly ja piski zapoznionych pasazerow karuzeli.
Niedlugo zapadnie noc i niebo rozblysnie swiatlem, a powietrze zadrzy od wybuchow. Caroline poszla szybko ku domowi. Nie chciala stracic ani minuty.
Byla tak pochlonieta mysla o tym, co sie wkrotce zdarzy, ze nie zwrocila uwagi na podniesione glosy. Dopiero gdy uslyszala czyjs gniewny krzyk, zatrzymala sie, chcac uniknac spotkania.
Kiedy zobaczyla Josie i Dwayne'a stojacych na podjezdzie, przy samochodzie Josie, cofnela sie instynktownie. Pomyslala, ze wejdzie przez boczny taras. Wtem dostrzegla noz w dloni Dwayne'a.
Zamarla, tuz obok ostatniej kolumny na tarasie, i patrzyla na ostrze polyskujace srebrem miedzy bratem a siostra. Po drugiej stronie trawnika swietujacy czekali niecierpliwie na nadejscie nocy. A tutaj, przed domem, cykady rozpoczynaly dopiero spiewy, lelek nawolywal samiczke, a brat i siostra stali naprzeciwko siebie nieswiadomi obecnosci obcego.
– Nie mozesz tego zrobic! Po prostu nie mozesz! – zawolala Josie z wsciekloscia. – Sam to rozumiesz, Dwayne.
– Noz. Jezu! Josie! – Obrocil go w dloniach, jak zahipnotyzowany wpatrujac sie w ostrze.
– Oddaj mi to. – Probowala nadac glosowi spokojne brzmienie. – Po prostu mi go oddaj. Zajme sie wszystkim.
– Nie moge. W imie Boga, Josie, musisz zrozumiec, ze nie moge. To zaszlo za daleko. Widze je, Josie. Jak w upiornym snie. Ale to nie jest sen.
– Przestan! – Przysunela sie do niego, zaciskajac dlon na przegubie reki, w ktorej trzymal noz. – Przestan natychmiast! To szalenstwo. Nie pozwole ci na to.
– Musze…
– Musisz mnie sluchac. I to wszystko, do cholery! Spojrz na mnie, Dwayne. Chce, zebys na mnie spojrzal. Jestesmy rodzina – powiedziala spokojnie, kiedy utkwil w niej wzrok. – To oznacza, ze trzymamy sie razem.
– Zrobie dla ciebie wszystko, Josie. Wiesz o tym. Ale…
– To dobrze. – Z leciutkim usmiechem wyluskala mu noz z reki. Caroline jeknela z ulga.
– Powiem ci teraz, co dla mnie zrobisz. Pozwolisz mi zajac sie wszystkim. Dwayne ukryl twarz w dloniach.
– Co chcesz zrobic?
– Zostaw to mnie. Zaufaj Josie, Dwayne. Wracaj na pole i obejrzyj sztuczne ognie. Wyrzuc cala sprawe z pamieci. To wazne. Zapomnij o wszystkim, a ja zajme sie nozem.
Dwayne opuscil rece. Byl szary na twarzy.
– Nigdy bym cie nie skrzywdzil, Josie. Wiesz o tym. Ale boje sie. Jezeli to sie powtorzy…
– Nie powtorzy sie. – Wrzucila noz do swojej obszernej torby. – To sie juz nigdy nie powtorzy. – Lagodnym ruchem polozyla mu dlonie na ramionach. – Z czasem o wszystkim zapomnimy.
– Chcialbym w to uwierzyc. Moze powinnismy powiedziec Tuckerowi, a on…
– Nie! – Josie potrzasnela nim ze zniecierpliwieniem. – Nie chce, zeby wiedzial. W ten sposob nie oczyszcza sie sumienia, Dwayne, wiec zostaw to tak jak jest. Tak jak jest – powtorzyla. – Wracaj na pokaz, a ja zajme sie reszta.
Przycisnal piesci do oczu, jakby chcial odgrodzic sie od swiata.
– Nie moge myslec. Nie moge myslec.
– Wiec nie mysl. Po prostu rob, co ci kaza. Idz. Ja zaraz przyjde. Odszedl dwa kroki, pochylony, z opuszczona glowa, zanim sie odwrocil.
– Josie, dlaczego to sie stalo? Wyciagnela reke, ale go nie dotknela.
– Porozmawiamy o tym, Dwayne. Nie martw sie juz.
Dwayne minal Caroline, nie zauwazywszy jej, ona zas dostrzegla meke na jego twarzy. Po chwili wchlonal go mrok.
Caroline stala jak posag, z dziko walacym sercem, posrod zapachu roz, owladnieta strachem.
Dwayne byl odpowiedzialny za smierc pieciu kobiet. Brat czlowieka, ktorego kocha, jest morderca. Brat, do ktorego Tucker byl gleboko przywiazany.
Wspolczula im, wspolczula im cala dusza. Oddalaby wiele, zeby moc sie teraz odwrocic i odejsc, udajac, ze nic nie slyszala, nic nie widziala.
Ale Josie byla w bledzie. Tucker musi sie dowiedziec. Niezaleznie od tego, jak silne sa wiezy rodzinne Longstreetow, tej sprawy nie zalatwi kochajaca siostrzyczka. Tucker musi sie dowiedziec, musi sie przygotowac na to, co nastapi. Oni wszyscy musza sie na to przygotowac.
Caroline weszla do domu. Wsrod gluchej, przerazajacej ciszy wspinala sie po schodach na pietro. Nie potrafila znalezc wlasciwych slow. Stanela w drzwiach sypialni Josie i zajrzala do srodka.
Chaos panujacy w pokoju zdawal sie podkreslac bezruch kobiety, ktora stala w otwartych drzwiach wychodzacych na taras.
– Josie. – Choc glos Caroline byl cichy, Josie drgnela gwaltownie, zanim sie odwrocila. W mroku wygladala jak duch.
– Zaraz zacznie sie pokaz sztucznych ogni, Caroline. Idz, bo sie spoznisz.
– Przykro mi. – Dopiero teraz zdala sobie sprawe, ze ciagle trzyma w reku futeral ze skrzypcami. Odlozyla go na podloge i stanela bezradnie. – Josie, tak mi przykro. Nie wiem, jak moge wam pomoc, ale zrobie wszystko, co w mojej mocy.
– Dlaczego ci przykro, Caroline?
– Slyszalam was. Ciebie i Dwayne'a. – Odetchnela spazmatycznie i weszla do pokoju. – Slyszalam was. Widzialam noz.
– O, Boze! – Josie jeknela z rozpacza, opadla na fotel i ukryla twarz w dloniach. – O, Boze! Dlaczego?
– Przykro mi – Caroline przycupnela u kolan Josie. – Trudno mi sobie nawet wyobrazic, co teraz czujesz, ale chce ci pomoc.
– Trzymaj sie od tego z daleka. – Josie opuscila dlonie. Oczy miala wilgotne, ale juz plonal w nich gniew. – Jezeli chcesz pomoc, trzymaj sie z daleka!
– Wiesz, ze nie moge. Nie tylko z powodu Tuckera i uczuc, jakie do niego zywie.
– I wlasnie dlatego powinnas zapomniec o calej sprawie. – Josie chwycila ja za rece. Smukle palce zacisnely sie jak kleszcze wokol przegubow Caroline. – Wiem, ze ci na nim zalezy, ze nie chcesz, by cierpial. Zostaw to mnie.
– I co wtedy?
– Ja to zalatwie. Wkrotce o wszystkim zapomnimy.
– Josie, tamte kobiety nie zyja. Nie mozna uznac tego za niebyle, nawet jezeli Dwayne jest chory.
– Ujawnienie wszystkiego, rozdarcie rodziny nie przywroci im zycia.
– To kwestia dobra i zla, Josie. Musimy pomoc Dwayne'owi.
– Pomoc? – Podniosla glos. Jednym ruchem wydostala sie z fotela. – Nie pomozemy mu, zamykajac go w wiezieniu.
– On jest chory. – Caroline podniosla sie ze znuzeniem. W pokoju bylo juz prawie ciemno. Wlaczyla nocna lampke, zeby odgonic cienie. – Miloscia go nie uleczysz, on potrzebuje pomocy lekarza. Musimy sie upewnic, ze to sie juz nigdy nie powtorzy.
– A moze one zaslugiwaly na smierc. – Josie chodzila po pokoju trac skronie. – Niektorzy ludzie zasluguja, by umrzec. Nie znalas ich, nie masz prawa wydawac sadow.
– Nie wydaje sadow. Sama nie wierzysz w to, co mowisz. Nikt nie zasluguje na taka smierc. Jezeli czegos nie zrobimy, my bedziemy winne, jezeli umrze ktos jeszcze. Nie zaradzisz temu, Josie.
– Mysle, ze masz racje. – Przesunela dlonia po oczach. – Mialam nadzieje… ale chyba wiedzialam od poczatku. To krew – szepnela wpatrujac sie w lustro. – Raz jej poprobujesz i nie ma odwrotu. Nie ma odwrotu, Caro.
Caroline podeszla do niej i spojrzenia kobiet spotkaly sie w lustrze.
– Znam dobrego lekarza, ktory mu pomoze.