– Nie mow tak o mojej dziewczynce. Byla bogobojna chrzescijanka, dopoki nie wpadla w twoje lapy. Spojrz na siebie, zasrany len, zyjacy jak swinia w tym wielkim domu, z bratem pijaczyna i siostrunia dziwka. – Jego slina opryskiwala Tuckerowi twarz, a na skorze pojawily sie czerwone cetki. – Bedziesz skwierczal w piekle, ty i wy wszyscy, zupelnie jak wasz grzeszny ojciec.
Prawde mowiac, Tucker wolal unikac konfrontacji wszelkimi dostepnymi sposobami, slowem, czynem i usmiechem, ale bywalo, ze w parade wchodzila mu duma.
Zatopil piesc w brzuchu Austina. Zaskoczony Hatinger poluzowal uscisk.
– Posluchaj mnie, ty swietoszkowaty durniu. Masz do czynienia ze mna nie z moja rodzina. Ze mna! Powiedzialem ci juz, ze nie skrzywdze Eddy Lou i nie bede tego powtarzac. Jezeli myslisz, ze bylem pierwszym facetem, dla ktorego sie rozlozyla, to jestes wiekszym idiota, niz przypuszczalem. – Wpadal we wscieklosc, chociaz wiedzial, ze mu to nie wyjdzie na dobre. Ale wstyd, gniew i obraza kazaly mu zapomniec o ostroznosci. – I nie mysl, ze lenistwo to to samo co glupota. Dobrze wiem, co ona probuje zrobic. Jezeli wpadlo wam do glowy, ze mozna zagonic mnie krzykiem i grozba do oltarza, przemyslcie sprawe jeszcze raz.
Miesnie wokol ust Austina zadrzaly.
– Jest dosc dobra, zeby ja pieprzyc, ale nie dosc dobra, zeby sie z nia ozenic?
– Chyba jasno sie wyrazilem.
Tuckerowi udalo sie uniknac pierwszego ciosu, drugiego juz nie zdolal. Goryla piesc Austina trafila go w brzuch i pozbawila tchu. Zgial sie wpol. Przyjal serie ciosow na glowe i kark, zanim zebral dosc sil, by sie bronic.
Czul smak krwi, jej zapach. Na mysl, ze jest to jego wlasna krew, ogarnela go dzika, slepa furia. Nie czul bolu, kiedy miazdzyl sobie klykiec o kosc policzkowa Austina, ale sila uderzenia wstrzasnela jego ramieniem.
To bylo piekne uczucie. Cholernie piekne.
Jakas czesc jego umyslu nadal dzialala z przerazliwa jasnoscia. Musi utrzymac sie na nogach. Nigdy nie dorowna Austinowi pod wzgledem sily i masy ciala, musi wiec polegac na sprycie i szybkosci. Jezeli upadnie, wywioza go stad z polamanymi koscmi i zmasakrowana twarza.
Dostal tuz ponizej ucha i uslyszal anielskie spiewy.
Piesci kaleczyly sie o kosci, krew i pot plynely jednym strumieniem. Mocowali sie, odslaniajac zeby w zwierzecych pomrukach i Tucker zrozumial, ze nie broni juz dumy, ale zycia. W oczach Austina pojawil sie blysk szalenstwa, ktory mowil wiecej niz dzikie wrzaski. Tucker poczul, jak ogarnia go paniczny strach.
Jego najgorsze obawy zdawaly sie potwierdzac. Austin ruszyl ku niemu z pochylona glowa, wielki jak buldozer. Wydal dlugi, triumfalny krzyk, kiedy Tucker poslizgnal sie na wysypanej zwirem alejce i runal jak dlugi w krzaki peoni.
Uderzenie w plecy pozbawilo go tchu. Slyszal zalosny swist, z jakim powietrze przedostawalo sie z gardla do pluc. Kiedy zaczal sie gramolic, Austin zwalil sie na niego, jedna lapa sciskajac przeciwnika za gardlo, druga mlocac go po nerkach.
Tucker chwycil Austina za podbrodek, rozpaczliwie probujac uwolnic gardlo, ale oczy przyslonila mu mgla. Widzial juz tylko te oczy, w ktorych plonelo szalenstwo i chec mordu.
– Pojdziesz do piekla – skandowal wolno Austin. – Pojdziesz do piekla. Powinienem zabic cie wczesniej. Beau. Duzo wczesniej.
Czujac, ze lada chwila straci przytomnosc, Tucker dziabnal przeciwnika w oczy.
Austin odrzucil glowe i zaskowyczal jak pies. Puscil gardlo Longstreeta.
Tucker chwytal lapczywie powietrze, ktore palilo pluca i wracalo mu zycie.
– Ty zwariowany sukinkocie! Nie jestem moim ojcem! – Tucker zakrztusil sie, zachlysnal i z trudem podniosl sie na czworaki. Groza napelniala go mysl, ze zrzuci sniadanie w zgniecione peonie. – Wynos sie z mojej ziemi.
Odwrocil glowe i doznal przelotnej satysfakcji na widok okrwawionej twarzy Austina. Oberwal nie gorzej niz on sam – mezczyzna nie powinien prosic o wiecej. No, moze jeszcze o zimny prysznic, woreczek z lodem i fiolke aspiryny. Chcial sie odwrocic i odejsc, kiedy Austin, szybki jak waz, pochylil sie i chwycil jeden z ciezkich kamieni okalajacych gazon peonii.
– Slodki Jezu! – Tylko tyle zdolal wykrztusic Tucker, kiedy Austin uniosl kamien nad glowa.
Na huk wystrzalu podskoczyli obaj. Srut rozprysnal sie w kwiatach.
– Mam tego pelna beczke, ty draniu! – powiedziala Della z werandy. – A celuje wprost w twoje bezuzyteczne jaja. Odloz ten kamien, skad go wziales, i to predko, bo palec mnie swierzbi.
Szalenstwo mijalo. Tucker widzial, jak znika z oczu Austina, a miejsce opetania zajmuje dzika, ale przynajmniej ludzka wscieklosc.
– To cie pewnie nie zabije – ciagnela Della tonem towarzyskiej pogawedki. Stala na skraju werandy ze strzelba spoczywajaca wygodnie w zgieciu ramienia, usmiechajac sie szeroko. – Zostanie ci jeszcze ze dwadziescia lat sikania w plastikowy worek.
Austin upuscil kamien. Uderzyl glucho o ziemie i dzwiek ten przyprawil Tuckera o mdlosci.
– „Nadszedl dzien sadu” – zacytowal Austin. – On zaplaci za to, co zrobil mojej dziewczynce.
– Zdaje sie, ze juz placi – powiedziala Della. – Jezeli ta dziewczyna ma cos, co nalezy do niego, Tucker sie o nia zatroszczy. Ale ja nie jestem taka latwowierna jak moj chlopak. Austin. Sprawdzimy, jak to tam naprawde wyglada, zanim Tucker podpisze jakies papiery.
Austin stal z zacisnietymi piesciami.
– Chcesz powiedziec, ze moja dziewczynka klamie? Della nadal mierzyla mu w pepek.
– Mowie, ze Edda Lou nigdy swieta nie byla i wcale jej za to nie Potepiam. A teraz, wynos sie w cholere z tej ziemi. Jezeli masz troche oleju w glowie, zaprowadzisz dziewczyne do doktora Shaysa, zeby sprawdzil co i jak. Wtedy omowimy sprawe, kulturalnie. Albo bedziesz sie dalej awanturowal, a wtedy cie rozwale.
Austin zaciskal i rozprostowywal palce. Krew splywala mu po policzkach jak lzy.
– Wroce. – Splunal pod nogi Tuckerowi. – Nastepnym razem nie bedzie kobiety, ktora cie obroni.
Wgramolil sie do ciezarowki, objechal klomb i popedzil aleja w strone bramy. Pozostal po nim oblok spalin.
Tucker usiadl w kwiatach i oparl glowe na kolanach. Posiedzi tak sobie chwile, zanim sprobuje wstac.
Odetchnawszy gleboko, Della opuscila strzelbe. Ostroznie oparla ja o balustrade, zeszla ze stopni i zblizyla sie do Tuckera. Podniosl glowe i otwieral juz usta, zeby jej podziekowac, kiedy uderzyla go w bok glowy, tak mocno, ze zadzwonilo mu w uszach.
– Chryste, Della!
– To za to, ze myslisz jajami. – Uderzyla go ponownie. – A to za to, ze sprowadziles tego religijnego maniaka w poblize mojego domu. – Kolejny cios wyladowal na czubku jego glowy. – A to za zniszczenie kwiatow twojej mamy. – Z westchnieniem pelnym satysfakcji skrzyzowala ramiona na piersiach. – A teraz, jezeli uda ci sie wstac, zaprowadze cie do kuchni i troche oporzadze.
Tucker otarl usta wierzchem dloni i spojrzal z roztargnieniem na smuge krwi, ktora zostala mu na rece.
– Dobrze.
Rece przestaly jej sie trzasc, ujela wiec Tuckera za podbrodek i obejrzala jego twarz.
– Bedzie sliwa – orzekla. – Ale cos mi sie widzi, ze on bedzie mial dwie. Spisales sie niezle.
– Chyba tak. – Ostroznie dzwignal sie na kolana. Czul sie tak, jakby przeszlo po nim stado dzikich koni. – Kwiatami zajme sie pozniej.
– A zebys wiedzial, ze sie zajmiesz. – Della otoczyla go ramieniem i pomogla mu wejsc na schodki.
Postanowil wprawdzie, ze Edda Lou nie wyprowadzi go z rownowagi, ale nie mogl sie pozbyc uczucia mdlacego niepokoju. Powiedzial sobie, ze to zwariowany Austin powinien martwic sie o swoja zwariowana corke, ktora zaszyla sie gdzies, zeby umknac przed gniewem ojca i przyprawic Tuckera Longstreeta o niepokoj sumienia. Ale nie mogl zapomniec dryfujacej slodkiej Francie, z bialym cialem upstrzonym bezkrwistymi dziurami.
Wiec wsadzil na nos przeciwsloneczne okulary, zeby ukryc przynajmniej czesc siniaka pod lewym okiem i, lyknawszy dwa znalezione u Josie proszki przeciwko bolom menstruacyjnym, ruszyl do miasta.
Z nieba lal sie zar i Tucker pozalowal, ze nie poszedl do lozka z workiem lodu i szklanica whisky. Zrobi to natychmiast po rozmowie z Burke'em.
Wjezdzajac do Innocence, powiedzial sobie, ze Edda Lou stoi na pewno za lada sklepu Larssona i sprzedaje tyton i worki wegla do grilla.
Mijajac jednak wielkie okno sklepu, zobaczyl, ze za lada stoi mlody, wyrosniety Kirk Larsson.