McGreedy'ego. I nie zawsze chcial od razu dostac sie do jej majtek jak wiekszosc mezczyzn, z ktorymi sie umawiala.

Tucker lubil mowic. I choc polowy z jego wywodow w ogole nie rozumiala, byla mu wdzieczna za uprzejmosc.

Poza tym nie skapil prezentow. Butle perfum, narecza frezji. Kiedys, po jakiejs klotni, kupil jej negliz z prawdziwego jedwabiu.

Po slubie kupi sobie ich cala szafe. Na karte kredytowa.

Ksiezyc swiecil jasno, nie zapalala wiec latarki. Nie chciala zepsuc nastroju. Roztrzepala dlugie jasne wlosy i sciagnela dekolt elastycznej bluzeczki tak, ze piersi omal nie wyskoczyly na zewnatrz. Rozowe szorty wpijaly jej sie w krok, ale uznala, ze warto pocierpiec.

Jezeli dobrze to rozegra, Tucker wyluska ja z nich w mgnieniu oka. Zwilgotniala na sama mysl o tym. Nikt nie robil tego lepiej niz Tucker. Rany, czasem kiedy jej dotykal, zupelnie zapominala o jego pieniadzach. Chciala go w sobie dzisiaj, nie tylko dlatego, ze kochanie sie pod golym niebem bylo podniecajace. Jezeli zrobia to zaraz, jej wydumana ciaza stanie sie faktem, zanim wzejdzie slonce.

Szla przez geste liscie, winorosla, posrod ciezkiej woni mokradel i wlasnych perfum. Swiatlo ksiezyca rysowalo na ziemi zmienny wzor. Urodzona i wychowana na wsi, Edda Lou nie bala sie odglosow nocy, rechotania zab, szumu trzcin, wysokiego spiewu cykad i chrapliwego krzyku sowy.

Uchwycila blysk zoltych oczu, ktore mogly nalezec do lisa lub kuny. Zniknely, kiedy podeszla blizej. Z trawy dobiegl pisk mordowanego stworzenia. Edda Lou nie poswiecila tej smierci nawet tyle uwagi, ile nowojorczyk poswieca syrenie policyjnej.

Odbywaly sie nocne lowy sow i lisow. Miala zbyt wiele rozsadku, by ujrzec siebie w roli ofiary.

Szla bezszelestnie po grubym poszyciu z lisci. Swiatlo ksiezyca nadalo jej skorze, smarowanej kremem z niemal religijnym zapamietaniem, polysk marmuru. A poniewaz sie usmiechala, pewna zwyciestwa, bylo w jej twarzy jakies dzikie piekno.

– Tucker? – zawolala dziecinnym, przymilnym glosikiem. – Przepraszam, ze sie spoznilam, zlotko.

Zatrzymala sie nad brzegiem stawu i rozejrzala. Nie bylo tam nic z wyjatkiem wody, skal i gestych zarosli. Zacisnela usta i piekno zniklo. Celowo Przyjechala pozniej, chcac, zeby poczekal na nia dziesiec, pietnascie minut.

Zirytowana usiadla na pniu, na ktorym Tucker siedzial przed paroma godzinami. Ale nie czula jego obecnosci. Jedynie gniew, ze przybiegla na jego pierwsze zawolanie. A raczej na pierwszy liscik.

Czekaj nad stawem McNairow o polnocy. Naprawimy wszystko. Chce tylko byc z toba przez chwile.

Oto caly Tucker, pomyslala Edda Lou. Uglaskuje ja, mowiac, ze chce z nia byc, a potem sie spoznia, wprawiajac w zly humor.

Piec minut, postanowila. Nie dam mu ani minuty wiecej. Potem pojedzie prosto do Sweetwater, skreci w te fikusna brame i zajedzie pod ten wielki dom. Pokaze Tuckerowi Longstreetowi, co to znaczy igrac z jej uczuciem.

Odwrocila sie, slyszac szmer za plecami, gotowa w kazdej chwili zamrugac rzesami. Cios w podstawe czaszki sprawil, ze upadla twarza w trawe.

Edda Lou uslyszala swoj stlumiony jek. Zdawalo jej sie, ze glowe ma rozlupana na pol. Och, to boli, boli! Chciala podniesc dlonie do glowy, ale miala je zwiazane na plecach.

Pierwszy blysk strachu przebil sie przez bol – Otworzyla szeroko oczy i probowala krzyknac. Ale usta miala zakneblowane. Czula smak materialu, zapach wody kolonskiej, ktorym byl nasycony. Rzucajac dzikie spojrzenia, szarpala wiezy.

Byla naga, a jej plecy i posladki ocieraly sie o kore, kiedy wila sie na pniu. Rece miala przywiazane do debu, a nogi spetane tak, ze tworzyly litere „V”. Obrazy gwaltu przesunely sie jej przed oczyma.

– Eddo Lou, Eddo Lou! – Glos byl niski i chrapliwy. Dzwiek, jaki wydaje metal tarty o skale. Edda Lou toczyla oszalalym wzrokiem, probujac znalezc jego zrodlo.

Widziala tylko wode i gruby, ciemny poklad lisci. Probowala krzyczec i zadlawila sie galganem.

– Bardzo romantycznie, prawda? Stac nago w swietle ksiezyca. I jestesmy tu tylko my, ty i ja. Pokochajmy sie.

Sparalizowana strachem, Edda Lou patrzyla na postac wylaniajaca sie z cienia. Zobaczyla swiatlo ksiezyca przemykajacego po nagiej skorze. Zobaczyla blysk dlugiego noza.

Rozpoznala czlowieka, ktory ku niej szedl i obok strachu poczula odraze. Fala mdlosci podeszla jej do gardla. A tamten czlowiek byl coraz blizej i blizej.

Jej blagania i modlitwy tlumil knebel. Cienkie strumyczki krwi splywaly jej po plecach i nogach, kiedy wila sie na pniu. Obce dlonie dotykaly jej, gniotly, glaskaly. I usta. Gorace lzy stoczyly sie wolno po policzkach Eddy Lou, kiedy pozadliwe wargi zamknely sie na jej bezbronnych piersiach.

Sliskie od potu cialo ocieralo sie o nia, robilo rzeczy, z ktorymi jej umysl nie mogl sie pogodzic. Szlochala rozpaczliwie, drzala pod kazdym dotknieciem wilgotnych ust, natretnych palcow, rzeznickiego noza. Bo przypomniala sobie, co stalo sie z Anette i Francie, wiedziala, ze tu te sama tepa groze, te sama odraze w ostatnich chwilach zycia.

– Chcesz tego. Chcesz tego. – Glos docieral do niej poprzez szum mozgu. – Dziwka! – Noz odwrocil sie, tnac delikatnie, niemal bezbolesnie ramie Eddy Lou. Kiedy tamte usta zamknely sie na ranie, Edda Lou omdlala.

– O nie! – Dlon uderzyla ja delikatnie po twarzy. – Dziwki nie spia w pracy. - Rozlegl sie smiech, niemal chichot. Edda Lou otworzyla oczy i ujrzala tuz przy sobie rozesmiane okrwawione wargi. – Tak lepiej. Musisz patrzec. Gotowa?

– Prosze, prosze, prosze – krzyczal glos w jej glowie. – Nie zabijaj mnie. Nie powiem, nie powiem, nie powiem!

– Nie! – Glos byl ochryply z podniecenia i Edda Lou ujrzala szalenstwo w oczach, ktore tak dobrze znala. – Nie jestes warta, by cie wypieprzyc.

Tamten czlowiek wyrwal knebel z jej ust. Przyjemnosc nie bylaby pelna bez tego ostatniego, wysokiego krzyku. Urwal sie, kiedy noz przejechal po gardle Eddy Lou.

Caroline usiadla na lozku. Serce walilo jej w piersiach. Zacisnela obie rece na koszuli nocnej, omal jej nie rozrywajac.

Krzyk, pomyslala w panice. Slyszala swoj chrapliwy oddech. Kto krzyczal?

Szukala na oslep lampki, kiedy przypomniala sobie, gdzie jest. Opadla z powrotem na poduszki. To nie Filadelfia. Nie Baltimore, nie Nowy Jork ani Paryz. Jest na wsi w stanie Missisipi, spi w lozku swoich dziadkow.

Odglosy nocy zdawaly sie wypelniac pokoj. Swierszcze, cykady, zaby, sowy. Uslyszala drugi krzyk, pelen grozy. Sowy, przypomniala sobie. Babcia uspokajala ja, kiedy ten sam odglos wyrwal ja ze snu w dziecinstwie.

„To tylko sowa, sloneczko. Nic strasznego. Spij spokojnie”.

Zamknawszy oczy Caroline wsluchiwala sie w dlugie „hu – huu”. Lesne odglosy. Probowala zignorowac poskrzypywanie starego domu. Wkrotce dzwieki te stana sie rownie znajome jak szum ulicy i daleki jek syren.

Jest tak, jak powiedziala babcia. Moze spac spokojnie.

ROZDZIAL TRZECI

Tucker siedzial na bocznym tarasie, gdzie purpurowy powojnik oplatal wiklinowa kratke. Koliber przemknal obok niego kolorowa plama i przysiadl, by napic sie z wielkiego kielicha kwiatu. Z domu dobiegal szum odkurzacza Delii. Dzwiek wydostawal sie przez osloniete siatka okna i mieszal z pobzykiwaniem pszczol.

Pod szklanym stolikiem lezal stary pies rodziny, Buster, worek luznej skory i starych kosci. Od czasu do czasu zbieral energie, by machnac ogonem i lypnac okiem przez szklana tafle na sniadanie Tuckera.

Tucker zdawal sie nie zwracac uwagi na zaden z porannych dzwiekow i zapachow. Wchlanial jej mimochodem, z tym samym roztargnieniem, z jakim popijal zimny sok, czarna kawe i gryzl grzanke.

Вы читаете Miasteczko Innocente
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату