Patrzyla tepo, jak samochod parkuje obok terenowca szeryfa. Z wozu wysiadl zylasty czlowieczek o indyczej szyi, obwiazanej czerwonym krawatem. Mial na sobie biala koszule z krotkimi rekawami, a na glowie bialy kapelusz, ktory nie mogl zakryc szopy wlosow ufarbowanych na kruczoczarny kolor. Faldy skory wisialy mu kolo ust i oczu, jakby kiedys byl gruby i nagle silacza Mial na sobie czarne portki na czerwonych, fikusnych szelkach i blyszczace sznurowane buty, ktore nasunely Caroline mysl o wojsku. Ale sfatygowac skorzana torba zdradzala jego profesje.

– Panna Caroline, jak przypuszczam? – Piskliwy glosik rozbawilby ja w kazdych innych okolicznosciach. – Jestem doktor Shays – oznajmil stawiajac stope na najnizszym stopniu werandy. – Opiekowalem sie pani dziadkami przez ostatnie dwadziescia piec lat.

Caroline skinela ostroznie glowa.

– Milo mi pana poznac.

– Mnie pania tym bardziej. – Przyjrzal sie jej twarzy i rozpoznal symptomy wstrzasu nerwowego. – Burke do mnie zadzwonil. Powiedzial, ze tu jedzie.

Shays wydobyl wielka biala chustke i otarl twarz i szyje. Choc potrafil dzialac szybko, kiedy zachodzila taka potrzeba, powolnosc jego ruchow nie byla jedynie wynikiem lekarskich nawykow. Po prostu wolal sie nie spieszyc.

– Cholernie goraco, prawda?

– Tak.

– Moze wejdziemy do srodka? Tam jest chlodniej.

– Nie, wydaje mi sie… – zerknela bezradnie w strone drzew. – Powinnam poczekac. On poszedl tam, zeby… Rzucalam kamienie do wody. Widzialam tylko jej twarz.

Usiadl na stopniu i ujal Caroline za reke. Z wprawa, jaka daje czterdziestoletnia praktyka, zbadal jej puls.

– Czyja twarz, kochanie?

– Nie wiem.

Kiedy pochylil sie i otworzyl torbe, Caroline zesztywniala. Miesiace obcowania z lekarzami i blyszczacymi, cienkimi iglami, nadwerezyly jej system nerwowy. Zerwala sie ze stopni i, choc bardzo sie starala, nie potrafila opanowac drzenia glosu.

– Nic mi nie jest! To ona potrzebuje pomocy. Musi pan jej jakos pomoc!

– Nie wszystko naraz, skarbie. – Aby okazac dobra wole, zatrzasnal wieko walizeczki. – Moze wiec usiadzie pani tutaj i opowie mi o wszystkim? Ladnie i skladnie. Wtedy moze zrozumiemy, co sie tu dzieje.

Nie usiadla, ale opanowala sie na tyle, by zrobic kilka glebokich wdechow. Nie chciala wyladowac z powrotem w szpitalu. Nie mogla sobie na to pozwolic.

– Przepraszam. Zdaje sie, ze mowie bez sensu.

– No coz, zdarza sie w najlepszej rodzinie. Wiekszosc ludzi, ktorych znam, przez pol zycia mowi z sensem, a przez drugie pol belkocze. Powiedz mi tylko, zlotko, co tam zobaczylas.

Mysle, ze ona utonela – powiedziala Caroline spokojnym, rzeczowym tonem. – - W stawie. Widzialam tylko jej twarz… – urwala probujac odepchnac od siebie ten obraz, zanim wpedzi ja znowu w histerie. – Obawiam sie, ze nie zyje.

Zanim Shays zdazyl zadac nastepne pytanie, z lasku wylonil sie zastepca szeryfa Carl Johnson i ruszyl przez wyrudzialy od slonca trawnik. Jego zwykle nieskazitelny mundur nosil slady bezposredniego kontaktu z ziemia i woda. Mimo to kroczyl z wojskowa precyzja, wladcza postac, osiemdziesiat kilo stalowych miesni i poczucia wladzy. Jego polyskliwa skora miala kolor orzecha.

Byl czlowiekiem, ktory cenil sobie pozycje stroza prawa i szczycil sie swoim opanowaniem. W tej chwili walczyl ze wszystkich sil o ocalenie reputacji twardziela, choc marzyl tylko o tym, by znalezc jakies ustronne miejsce i zrzucic lunch.

– Doktorze!

– Carl!

W ten sposob panowie wymienili podstawowe informacje. Mamroczac przeklenstwa, Shays otarl chustka pot z twarzy.

– Panno Waverly, musze skorzystac z pani telefonu.

– Oczywiscie. Czy moze mi pan powiedziec… – Jej spojrzenie pobieglo znow w strone zagajnika, ku temu, co skrywaly drzewa. – Czy ona nie zyje?

Carl wahal sie tylko przez chwile. Zsunal czapke, odslaniajac sztywne czarne wlosy ostrzyzone na jeza. Przypominaly swiezo skoszony trawnik.

– Tak, prosze pani. Szeryf porozmawia z pania, jak tylko bedzie to mozliwe. Doktorze?

Shays wstal z ciezkim westchnieniem.

– Telefon jest w holu – zaczela Caroline wchodzac na stopnie. – Panie…

– Johnson, prosze pani. Carl Johnson.

– Panie Johnson, czy ona utonela?

Rzucil Caroline szybkie spojrzenie, otwierajac przed nia drzwi.

– Nie, prosze pani. Nie utonela.

Burke siedzial na pniu, odwrocony tylem do ciala. Obok lezal polaroid. Szeryf potrzebowal chwili na odzyskanie zwyklego spokoju. Chwili na odzyskanie jasnosci widzenia i uspokojenie rozhustanego zoladka.

Widzial juz smierc w swoim zyciu, od dziecinstwa znal jej wyglad, zapach. Przez wiele lat polowal wspolnie z ojcem, najpierw dla przyjemnosci, Potem, kiedy farma podupadla, zeby wyzywic rodzine.

Widzial smierc wielu ludzi.

Zaczelo sie od samobojstwa ojca, ktory powiesil sie w stodole, po utracie farmy. I czyz wlasnie tamta smierc nie wytyczyla kierunku jego dalszego zycia, doprowadzajac go nad staw McNairow, do ciala. Eddy Lou lezacego za pniem. Po utracie farmy, obarczony zona i dwojka dzieci, podjal prace jako zastepca szeryfa, potem jako szeryf. Mierzila go bezsensownosc smierci ojca i okrucienstwo ziemi, ktora te smierc spowodowala. Syn bogatego niegdys czlowieka, zdecydowal sie poswiecic swoje zdolnosci, jakiekolwiek by one byly, walce o sprawiedliwosc.

Ale nawet odkrycie ciala ojca w stodole, ciche skrzypienie liny ocierajacej sie o gruba belke, nie przygotowalo go na to, co znalazl w stawie McNairow.

I na wyciaganie tego znaleziska z wody.

To zabawne, pomyslal, zapalajac papierosa, nigdy specjalnie nie lubil Eddy Lou. Bylo w niej cos ordynarnego, chytrego, co dlawilo kazdy odruch wspolczucia, jakie moglby odczuwac dla dziecka, ktore mialo nieszczescie urodzic sie corka Austina Hatingera.

Ale teraz pamietal tylko, jak wygladala wiele, wiele lat temu, w jakies odlegle swieta Bozego Narodzenia, kiedy natkneli sie na nia z Susie w miescie. Edda Lou nie miala wtedy wiecej niz dziesiec lat, mysie wlosy opadaly jej w strakach na plecy, poplamiona sukienka miala oberwany zaklad i byla dluzsza z przodu. Edda Lou stala z nosem przycisnietym do szyby sklepu Larssona i wpatrywala sie w lalke w niebieskiej pelerynie i brylantowym diademie we wlosach.

Byla tylko mala dziewczynka, pragnaca uwierzyc w Swietego Mikolaja.

Odwrocil glowe na odglos krokow.

– Doktorze.

– Chryste!

Shays polozyl ciezka dlon na jego ramieniu, po czym podszedl do ciala. Smierc nie byla dla niego nowina, wiedzial juz, ze zabiera nie tylko starych. Pogodzil sie z mysla, ze umieraja mlodzi, na skutek choroby czy nieszczesliwych wypadkow. Ale ta jatka, to celowe zniszczenie ludzkiej istoty przekraczalo jego zdolnosci pojmowania.

Ujal ostroznie bezwladna dlon i obejrzal otarty przegub. Te same zdradzieckie slady widnialy na kostkach dziewczyny. Pierscien otartej skory wstrzasnal nim bardziej niz rany na ciele.

– Byla jednym z pierwszych dzieci, jakie odebralem po powrocie do Innocence. – Z westchnieniem zrobil to, przed czym Burke sie wzdragal. Zamknal Eddzie Lou oczy. – Ciezko rodzicom grzebac dzieci. Ale, Jezu, lekarzom tez.

– Niezle ja poturbowal – wykrztusil Burke. – Tak samo jak tamte dwie. Podniosl aparat. Beda potrzebowali

Вы читаете Miasteczko Innocente
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату