wiecej zdjec, poza tym musi przeciez cos zrobic, zanim przyjedzie koroner. Gniew scisnal go za gardlo.
– Byla przywiazana do tego drzewa. Jest na nim zakrzepla krew, a na jej plecach widac slady zadrapan. Prawdopodobnie od kory. Uzyl sznura do suszenia bielizny. Jeszcze go troche zostalo. – Ponownie opuscil aparat. W jego oczach plonela furia. – Co ona tu robila, do jasnej cholery? Jej samochod stoi w miescie.
– Nie wiem, Burke. W ogole cholernie niewiele wiem. Otrzymala cios w tyl glowy. – Shays dotykal ciala tak, jakby dziewczyna jeszcze zyla i mogla
Opanowujac z trudem nerwy, Burke przytaknal skinieniem glowy. Wiedzial, podobnie jak wszyscy w tym miescie, kogo zdenerwowala Edda Lou.
Caroline przemierzala werande wzdluz i wszerz. Gdyby potrafila zebrac choc troche odwagi, poszlaby nad staw i zazadala wyjasnien. Nie byla pewna, jak dlugo jeszcze zniesie oczekiwanie. Ale wiedziala, ze nie przekroczy pierwszej linii drzew.
Przed dom zajechal czarny sedan, a tuz za nim biala ciezarowka. Koroner, pomyslala. Kiedy z ciezarowki wysiedli mezczyzni z noszami i czarnym workiem, odwrocila glowe. Ten worek, dlugi czarny worek, tak niewiele sie rozniacy od workow na smieci, uswiadomil jej az nazbyt wyraznie, ze to, co plywalo w stawie, nie bylo osoba, kobieta, ale jedynie cialem, ktore juz nie cierpi i nie dba o to, w czym je wywioza.
Ucierpia zywi. Caroline zastanawiala sie, kogo zostawila ta kobieta, by cierpial, rozpaczal i stawial sobie pytania bez odpowiedzi.
Rozpaczliwie zapragnela zagrac, zagrac cos tak pelnego pasji, by wszystko inne rozplynelo sie w nicosc. Ciagle mogla to robic, dzieki Bogu, ciagle mogla grac. Uciec we wlasny swiat, kiedy innej ucieczki juz nie bylo.
Oparta o barierke, przymknela oczy i grala w glowie, wypelnila mozg muzyka tak wszechogarniajaca, ze nie uslyszala nastepnego samochodu, ktory przedarl sie przez zarosnieta aleje.
– Hej tam!
Caroline patrzyla na nia nie widzacym wzrokiem. Obecnosc kogos tak zywiolowego, pelnego energii w miejscu, gdzie jeszcze unosila sie smierc, wydala sie jej dziwna, niemal nieprzyzwoita.
– Slucham? – powiedziala wyniosle.
– Och, prosze sie nie obrazac, zlotko. – Ciagle usmiechnieta Josie weszla na schody. – Jestem po prostu wscibska. Nie moge zniesc, kiedy cos sie dzieje, a ja o tym nie wiem. Josie Longstreet. – Wyciagnela dlon, jeszcze odrobine lepka po lodach.
– Caroline. Caroline Waverly. – Wymienily uscisk dloni i Caroline pomyslala, ze normy dobrego wychowania sa jak wady wrodzone. Nie mozna od nich uciec.
– Masz tu jakis problem, Caroline? – Josie polozyla patyk po lodzie na poreczy. – Widzialam samochod Burke'a. Wspanialy, prawda? Mam na
– Tak. Przepraszam, moze zechcialabys usiasc?
– Nie zawracaj sobie mna glowy. – Josie wyjela z torebki papierosa wraz ze zlota zapalniczka. – Masz mnostwo gosci, tyle ze nie widac zywego ducha.
– Sa… – Caroline zerknela w strone drzew. Przelknela glosno sline. – Idzie szeryf.
Josie zmienila postawe niemal niedostrzegalnie, wyprostowala plecy i uniosla lekko podbrodek. Prowokujacy usmiech, ktorym powitala Burke'a, przybladl, kiedy ujrzala jego oczy.
– No wiesz, Burke, jestem zazdrosna. Odwiedzasz Caroline, a do Sweetwater nawet nie zajrzysz.
– Sprawy zawodowe, Josie.
– Patrzcie panstwo!
– Panno Waverly, musze z pania porozmawiac. Czy mozemy wejsc do srodka?
– Oczywiscie.
Josie chwycila go za ramie. Kpiacy wyraz zniknal z jej twarzy.
– Burke?
– Nie moge teraz z toba rozmawiac. – Wiedzial, ze powinien kazac jej odejsc, ale pomyslal, ze moze Caroline bedzie potrzebowala pomocy kobiety, kiedy on z nia skonczy. – Moglabys poczekac? Posiedziec z nia troche?
Dlon spoczywajaca na jego ramieniu zadrzala.
– Jest az tak zle?
– Dosyc. Idz do kuchni i zrob nam cos zimnego do picia. Bylbym wdzieczny, gdybys pozostala tam, dopoki cie nie zawolam.
Caroline wskazala mu miejsce we frontowym salonie, na pasiastej otomanie. Maly zegar z kukulka, ktory nakrecala skrupulatnie od chwili swojego przyjazdu, cykal radosnie. Czula zapach politury do mebli i wlasnego potu.
– Panno Waverly, jest mi strasznie przykro, wiem, ze jest pani wstrzasnieta, ale musze zadac pare pytan. Najlepiej zrobic to od razu.
– Rozumiem. – Nie, nie rozumiem, pomyslala goraczkowo. Nie moge rozumiec. Nigdy dotad nie znalazlam trupa… – Czy pan wie… Czy pan wie, kto to jest?
– Tak.
– Panski zastepca… Johnson? – Pocierala dlonia szyje, jakby probowala wyzwolic slowa, ktore uwiezly jej w gardle. – Powiedzial, ze ona nie utonela.
– Nie, prosze pani. – Burke wyjal z kieszeni olowek i notatnik. – Przykro mi, ze musze to pani mowic, ale ona zostala zamordowana.
Skinela tylko glowa. Nie byla zaskoczona. Wiedziala o tym od chwili, gdy spojrzala w szeroko otwarte, puste oczy.
– Czego pan ode mnie oczekuje?
– Chce, zeby powiedziala mi pani o wszystkim, co widziala czy slyszala w ciagu ostatnich czterdziestu osmiu godzin.
– Ale ja nic nie wiem, naprawde. Dopiero co przyjechalam i probowalam jakos sie zadomowic, zorganizowac.
– Rozumiem. – Burke zsunal kapelusz na tyl glowy, zeby otrzec przedramieniem pot z czola. – Niech pani sobie przypomni. Moze slyszala pani samochod jadacy na swojej drodze albo jakis dzwiek, ktory wydal sie pani dziwny?
– Nie… To znaczy, jestem przyzwyczajona do odglosow miasta, tu wszystkie dzwieki brzmia dziwnie. – Przesunela drzaca dlonia przez wlosy. Wszystko bedzie teraz dobrze, powiedziala sobie, kiedy juz uruchomili mechanizm pytan i odpowiedzi, prawa i porzadku.
– Cisza wydaje sie taka glosna, rozumie pan? Ptaki i owady. Sowy. – Urwala i zbladla jak sciana. – Poprzedniej nocy, nie, pierwszej nocy po przyjezdzie… O, Boze!
– Spokojnie, powolutku, prosze sie nie spieszyc.
– Wydawalo mi sie, ze slysze krzyk kobiety. Spalam i ten krzyk mnie obudzil. Potem przypomnialam sobie, gdzie jestem i to, co babcia mowila o sowach.
– Albo mogla to byc sowa. Nawet jezeli bylo to wolanie o pomoc, panno Waverly, niewiele mogla pani zrobic. O ktorej godzinie sie pani obudzila?
– Niestety, nie mam pojecia. Nie spojrzalam na zegarek.
– Chodzi pani czesto nad staw?
– Bylam pare razy. Dziadek zabral mnie tam kiedys na ryby.