metalowy przedmiot jest miarka stolarska. Podczas gdy probowala uspokoic walace serce, Murzyn mierzyl okno.
– Naprawi pan moje okna.
– Tak, psze pani. Tuck zadzwonil wieczorem. Powiedzial, ze da pani znac, ze rano przyjde wymierzyc okna. – W jego orzechowych oczach blysnelo rozbawienie. – Cos mi sie widzi, ze pani nie powiedzial.
– Nie. – Caroline przycisnela dlon do piersi, czujac na przemian fale ulgi i irytacji. – Nic nie powiedzial.
– Nie mozna na nim polegac.
– Tez mi sie tak zdaje.
Kiwajac glowa gryzmolil w notatniku.
– Chyba pania wystraszylem.
– Nie szkodzi – usmiechnela sie zesztywnialymi wargami. – Zaczynam sie przyzwyczajac. – Przeczesala palcami wilgotne wlosy. – Nie powiedzial mi pan swojego nazwiska.
– Jestem Toby March. – Podniosl dlon do daszka wysluzonej czapki baseballowej. – Majster do wszystkiego.
– Milo mi pana poznac, panie March.
Po chwili wahania March ujal wyciagnieta ku sobie dlon.
– Prosze mi mowic Toby, psze pani. Jak wszyscy.
– A wiec, Toby, jestem panu bardzo wdzieczna, ze przyjechal pan tak szybko.
– Ciesze sie, jak moge pracowac. Da mi paniusia szczotke, to zmiote szklo. – Dobrze. Napije sie pan kawy?
– Nie chce robic paniusi klopotu.
– To zaden klopot. Wlasnie mialam zaparzyc.
– Uprzejmie dziekuje. Czarna z trzema lyzeczkami cukru, jesli wolno.
– Za chwile bedzie gotowa. – Rozdzwonil sie telefon. – Przepraszam. Trzymajac sie za obolala glowe, Caroline pobiegla do holu i poderwala sluchawke. – Tak?
– Alez ekscytujace zycie prowadzisz, moja droga!
– Susie! – Caroline oparla sie o balustrade schodow. – Kto to powiedzial, ze male miasteczka sa spokojne?
– Ktos, kto w nim nigdy nie mieszkal. Wiem od Burke'a, ze wyszlas z tego bez szwanku. Przyjechalabym do ciebie, ale chlopcy nabawili sie kataru. Niby nie spuszczam ich z oczu, a dom i tak przypomina pobojowisko.
– Nic mi nie dolega, naprawde. – Z wyjatkiem kaca, zszarganych nerwow i glebokiej frustracji seksualnej. – Czuje sie po prostu jak przepuszczona przez maszynke.
– Nic dziwnego, skarbie. Wiesz co? Urzadzamy jutro barbecue. Zajrzysz do nas o piatej, usiadziesz sobie w cieniu, objesz sie po dziurki w nosie i zapomnisz o klopotach.
– To brzmi cudownie.
– Godzina piata. Pojedziesz do konca Market Road i skrecisz w lewo na Magnolie. Trzeci dom na prawo. Zolty, z bialymi okiennicami. Droge wskaze ci zapach pieczonych zeberek.
– Przyjade na pewno. Dzieki, Susie.
Caroline odlozyla sluchawke i poszla do kuchni. Nastawila wode, wsadzila pare kromek chleba do opiekacza i wyjela sloik dzemu z dzikich malin. Slonce polyskiwalo w mokrej trawie, zapach goracej ziemi byl rownie kuszacy jak aromat swiezo parzonej kawy. Caroline patrzyla na dzieciola, ktory sadowil sie na pniu, zeby wydziobac sobie sniadanie.
Z werandy dobiegal gleboki, miekki baryton Toby'ego. Murzyn spiewal gospelowska piesn o poszukiwaniu spokoju.
Caroline uswiadomila sobie, ze bol glowy minal.
Mimo wszystko dobrze jest byc w domu.
Niezbyt daleko od domostwa McNairow ktos lezal w zmietej poscieli i jeczal przez sen. Sny plynely jak ciemna, kreta rzeka. Sny o seksie, krwi, o wladzy. Sny zapominane o brzasku. Czasem tylko trzepocza sie w podswiadomosci i jak ostroskrzydle motyle przecinaja mozg, pozostawiajac rany.
W snach zjawialy sie kobiety, zawsze kobiety. Brutalne, rozchichotane suki. Znienawidzona potrzeba ich posiadania – gladkiej skory, ulotnego zapachu, gestego smaku. Mozna ja bylo zwalczyc. Przez dni, tygodnie, nawet miesiace nie odczuwac wobec nich niczego z wyjatkiem czulosci, nawet szacunku. A potem ktoras z nich robila cos. Cos, co wymagalo kary.
Wtedy pojawial sie bol, narastal glod. Mogla go uciszyc tylko krew. Ale nawet posrod tej zadzy, posrod bolu zawsze zjawiala sie dzika satysfakcja, ze chocby nie wiem jak dlugo szukali, nigdy nie znajda dowodu. Nigdy.
Szalenstwo przyczailo sie w Innocence, dobrze ukryte. Tego lata zadomowilo sie na dobre w ciele nie majacego na to ochoty gospodarza. I czekalo.
Doktor Theodore Rubenstein – Teddy dla przyjaciol – siedzial w pokoju do balsamowania zwlok i zjadal drugiego paczka z czeresniowym nadzieniem. Popijal ciastka cieplawa cola prosto z butelki. Nigdy nie nauczyl sie pic kawy.
Teddy przemknal sie wlasnie przez czterdzieste urodziny i odkryl w gestwinie brazowych wlosow siwe nitki. Nie lysial, dzieki Bogu, ale siwizna tez nie budzila jego zachwytu. Stwierdzil, ze moglby sie bez niej obejsc.
Teddy uwazal sie za zabawnego faceta. Zdawal sobie sprawe, ze nie jest oszalamiajaco przystojny z tymi swoimi malymi oczkami, lekko cofnietym podbrodkiem i ziemista cera. Uwodzil wiec poczuciem humoru.
Koteczki, powtarzal sobie, lapia sie na osobowosc nie gorzej niz na grecki profil.
Nucac pod nosem, przystapil do mycia rak w umywalce Palmera, tuz pod trojwymiarowym obrazkiem Jezusa. Zeby skrocic sobie nudny czas szorowania. Teddy kiwal sie na boki. Przy kiwnieciu w lewo, Jezus mial czerwona szate i dobroduszny wyraz twarzy. Podnosil subtelna dlon do walentynkowego serca widocznego na piersi. Przy kiwnieciu w prawo jego twarz stawala sie smutna i zbolala, co bylo zupelnie zrozumiale, zwazywszy ze teraz mial na glowie cierniowa korone, a jego czolo intelektualisty znaczyly smuzki krwi.
Ciekawe, ktory wizerunek podoba sie Palmerowi bardziej, pomyslal Teddy i siegnal po Rock – Hard Cavity Fluid. Wycierajac rece probowal ustawic sie tak, zeby zobaczyc oba oblicza zlane w jedno. Za jego plecami lezala na stole do balsamowania naga Edda Lou Hattinger, kredowobiala w bezlitosnym swietle jarzeniowek.
Widoki takie jak ten nie odbieraly Teddy'emu apetytu. Zostal patologiem. poniewaz oczekiwano, ze pojdzie na studia medyczne. Byl czwartym pokoleniem Rubensteinow z literkami „dr” przed nazwiskiem. Ale juz na pierwszym roku interny odkryl w sobie niemal obsesyjny wstret do chorych ludzi.
Zupelnie inaczej miala sie sprawa z ludzmi martwymi.
Praca z trupem nigdy nie wywolywala jego niecheci. Szpitalne dyzury z jeczacymi pacjentami odbieraly mu chec do zycia. W dniu, w ktorym kazano mu uczestniczyc w sekcji, odkryl swoje powolanie.
Martwi nie jeczeli, nie trzeba ich bylo ratowac, a przede wszystkim nie mogli zaskarzyc czlowieka do sadu za niewlasciwe leczenie.
Stanowili natomiast zagadke. Mozna ich bylo rozebrac na czesci pierwsze, rozczlonkowac, sprawdzic, co nawalilo, i spisac raport.
Teddy lubil zagadki i wiedzial, ze radzi sobie o niebo lepiej ze zmarlymi niz zyjacymi. Obie jego eks – zony mialy wiele do powiedzenia o jego braku wrazliwosci, egoizmie i makabrycznym poczuciu humoru, chociaz Teddy uwazal, ze jest szalenie zabawny.
Byl zdania, ze wsadzenie trupowi w reke sztucznego penisa to swietny kawal.
Burns mial zupelnie inne odczucia, ale Teddy lubil irytowac Burnsa. Usmiechajac sie do siebie, naciagnal chirurgiczne rekawiczki. Od paru tygodni opracowywal pewien numer i czekal tylko na okazje, by wyprobowac go na jakims ponuraku. Matt Burns nadawal sie znakomicie. Teddy potrzebowal jedynie odpowiednio zmaltretowanej ofiary.
Poslal Eddzie Lou calusa z podziekowaniem i wlaczyl magnetofon.
– Mamy tu – zaczal nasladujac chropawy akcent Poludniowca -…mamy tu kobiete, typ kaukaski, dwadziescia piec lat. Zidentyfikowana jako Edda Lou Hatinger. Wzrost sto osiemdziesiat centymetrow, ciezar ciala szescdziesiat kilogramow. Chlopcy i dziewczeta, zbudowana jak Lolobrigida.
To, pomyslal Teddy radosnie, powinno wkurwic Burnsa.
– Nasz dzisiejszy gosc otrzymal kilkanascie ran cietych. O, przepraszam, Eddo Lou, jest ich dwadziescia dwie. Skoncentrowane w okolicach piersi, tulowia i genitaliow. Uzyto ostrego narzedzia o gladkim ostrzu do przeciecia zyly szyjnej, tchawicy i krtani. Ciecie horyzontalne. Sadzac po glebokosci i kacie ran, powiedzialbym od lewej do