Caroline cofnela sie o krok.
– Mysle, ze rzeczywiscie moglbys to zrobic – powiedziala wolno. – Rzeczywiscie moglbys zamknac oczy i spac jak dziecko.
– Posluchaj, rozbilem juz samochod i glowe. Nie widze powodu, dlaczego ten ktos, kto sie do tego przyczynil, mialby mnie pozbawic rowniez snu. – W jego oczach pojawil sie znajomy wyraz. Blysk, ktory uruchamial dzwonek alarmowy w jej glowie i powodowal laskotanie w zoladku. – Jedyna osoba, ktora pozbawia mnie snu, jestes ty. Gdybysmy tak… – Urwal, kiedy na drodze rozblysly kolejne reflektory. – Boze Wszechmogacy, ale mamy ruch w interesie.
– Ide – powiedziala Caroline stanowczo. – Zadzwonie do Delii jutro.
– Poczekaj chwile. – Probowal rozpoznac marke samochodu. Wszystko, co mogl stwierdzic na pewno, to ze tlumik urwal sie juz jakis czas temu. Halas obudzilby umarlego. Az trudno bylo uwierzyc, ze stateczny czarny lincoln, ktory zaryl sie kolami w zwir tuz za BMW Caroline, moze wydawac z siebie tak nieprzystojne dzwieki.
Kiedy drzwi sie otworzyly i ukazala sie siwowlosa kobieta w bawelnianej koszulce, dzinsach i wojskowych butach. Tucker ryknal smiechem.
– Kuzynka Lulu!
– Mniej nizbym chcial. – W dwoch susach znalazl sie przy Lulu i zgiawszy sie niemal wpol ucalowal jej upudrowany policzek o skorze cienkiej jak pergamin. – Sliczna jak zawsze – oznajmil. Lulu zachichotala i grzmotnela go w plecy.
– Sam jestes sliczny. Wygladasz bardziej na swoja matke niz ona sama. Hej, ty tam! – Kiwnela na Caroline koscistym palcem. – Chodz tu, zeby cie mogla obejrzec.
– Tylko jej nie przestrasz – ostrzegl Tucker. – Kuzynko Lulu, to jest Caroline Wavedy.
– Waverly, Waverly. Nie z lych stron. – Obejrzala dziewczyne od stop do glowy. – 1 nie w twoim typie, Tucker. Nie ma zbyt wiele w glowie ani nie jest calkiem glupia.
– Dziekuje – powiedziala Caroline.
– Jankeska! – Lulu wydala skrzek, ktory rozbilby krysztal, gdyby jakis znajdowal sie w poblizu. – Panie na wysokosciach. Ona jest Jankeska!
– Tylko w polowie – powiedzial Tucker szybko. – To wnuczka panny Edith.
– Edith McNair? – zapytala Lulu przymruzajac oczy. – George'a i Edith?
– Tak, psze pani – powiedziala Caroline, wepchnawszy sobie jezyk pod policzek. – Zwekslowalam sie na lato do domu dziadkow.
– Umarli, zdaje sie? Tak, umarli, ale byli Missisipijczykami z krwi i kosci, a to juz cos. Czy to twoje wlosy, dziecko, czy peruka?
– Moje… – Odruchowo Caroline podniosla dlon do glowy. – Moje wlosy.
– Dobrze. Nie ufam lysym kobietom ani troche bardziej niz Jankeskom. No, zobaczymy. A teraz, Tucker, wez moje walizki i zalatw mi kieliszek brandy. I zadzwon do Talbota w sprawie mojego wozu. Zgubilam tlumik gdzies w Tennessee. A moze bylo to w Arkansas? – Przystanela u podnoza schodow. – No, na co czekasz, dziewczyno? Chodz!
– Ja… Wlasnie odjezdzalam…
– Tucker, powiedz tej dziewczynie, ze kiedy proponuje kieliszek brandy Jankesowi, niech ten Jankes lepiej go wypije.
I kuzynka Lulu weszla na schody, dudniac wojskowymi buciorami.
ROZDZIAL DWUNASTY
Cyr Hatinger mial wilgotne dlonie. Reszta jego osoby tez nie byla idealnie sucha, jak to mowia w reklamach dezodorantow. Czul wilgoc pod pachami, mimo obfitejki Banu w kulce. Juz dobry rok temu pojawilo mu sie tam owlosienie. Miedzy nogami tez. Fakt ten zawstydzal go i zachwycal zarazem.
Jego pot byl potem mlodosci, czystym i bezzapachowym. Wywolal go poranny upal, strach i podniecenie. Cyr mial zamiar zrobic cos, co sprowadziloby na niego ojcowski gniew w formie tegiego lania.
Szedl prosic Longstreetow o prace.
Przypomnial sobie, ze ojciec jest w wiezieniu i fakt ten troche go pocieszyl. Jednoczesnie poczul uklucie winy i spocil sie jeszcze bardziej.
„Jak to dobrze, ze uzyles Dialu! Czy nie bylo milo, gdyby inni uzywali go rowniez?”
Od dawna juz zauwazyl, ze mysli reklamami. Pewnie dlatego, ze matka trzymala wlaczony telewizor dzien i noc. Dla towarzystwa, mawiala, wylamujac sobie palce i patrzac na niego pustym wzrokiem. Powieki miala wiecznie zaczerwienione, poniewaz plakala nieustannie, prawie nie dostrzegajac jego i Ruthanne.
Czasem natykal sie na nia w srodku dnia, siedzaca w szlafroku na wyblaklej, zapadnietej sofie. Kosz z brudna bielizna stal u jej nog, a ona chlipala i ogladala „Dni naszego zycia”. W takich razach Cyr nie wiedzial, czy matka placze nad soba, czy nad mieszkancami mitycznego miasta Salem.
Dla Cyra Brady'owie z Salem byli bardziej realni niz jego wlasna matka, ktora snula sie nocami po domu jak duch, podczas gdy telewizja nadawala monologi Leno, powtorki seriali albo reklamy gadzetow takich jak Clapper, magicznego przelacznika, ktory gasil swiatla i uruchamial telewizor na odglos klasniecia.
Przypominalo to oklaskiwanie urzadzenia elektronicznego.
Cyr wyobrazal sobie matke z Clapperem, jak szlocha i klaszcze jednoczesnie, podczas gdy swiatla gasna i zapala sie ekran.
– Dziekuje, dziekuje – mowi stary, obdrapany telewizor. – A oto moj nastepny punkt programu, wielebny Samuel Harris powie wam, grzesznikom, jak przekroczyc bramy raju.
O tak, mama lubila programy religijne z nawiedzonymi pastoramio hipnotycznych glosach, ktorzy potepiali grzech i obiecywali zbawienie zamian za czeki.
Poprzedniego dnia, kiedy wrocil z wyprawy na ryby, dom wypelniala muzyka organowa i choralne alleluja. Przeszedl przez kuchnie do salonu i zobaczyl matke wpatrujaca sie w telewizor szklistym wzrokiem. Przestraszyl sie troche, poniewaz przez chwile – tylko przez chwile – twarz kaplana byla twarza jego ojca i z ekranu wpatrywaly sie w niego wszystkowidzace oczy ojca. – Masz wlosy miedzy nogami i grzeszne mysli w glowie – ostrzegal go ojciec. – Nastepny etap to cudzolostwo. Cudzolostwo! Miedzy nogami masz tez narzedzie szatana, synu!
Idac poboczem zakurzonej drogi, Cyr poprawil sobie narzedzie szatana, ktore zdawalo sie kurczyc pod wplywem glosu ojca.
Ojciec nie moze mnie zobaczyc, powiedzial sobie Cyr i otarl czolo wierzchem dloni. Ojciec jest w wiezieniu i pozostanie tam przez jakis czas. Tak jak A.J., ktory przerzucil sie z kradziezy papierosow i czekoladowych Marsow na kradziez samochodow. W chwili, gdy drzwi celi zamknely sie za jego najstarszym bratem, ojciec powiedzial, ze nie ma juz syna o imieniu Austin Joseph. Teraz znalazl sie w takich samych tarapatach i Cyr zastanawial sie, czy to oznacza, ze on nie ma juz ojca.
Ulga, jakiej doznal na te mysl, wywolala kolejny sygnal poczucia winy, tym razem o wiele bolesniejszy.
Nie bedzie myslal o ojcu. Bedzie myslal o tym, by dostac prace. Cyr wiedzial, ze matka nie pozwolilaby mu postawic nogi na ziemi Longstreetow. Spojrzalaby na niego tym pustym, udreczonym wzrokiem, ktory pojawial sie w jej oczach, ilekroc ojciec uznal, ze zasluzyla na kare.
Jakie grzechy popelnila jego matka? zapytywal Cyr sam siebie, zaciskajac i rozprostowujac palce. Jakie to mogly byc grzechy, ktore musiala zmywac wlasna krwia?
A kiedy ojciec uratowal ja juz z rak szatana, podbijajac jej oko albo rozcinajac warge, matka szla do sasiadow opowiedziec o swoim upadku. Przyjezdzal szeryf, a ona przywolywala ten swoj okropny, przerazajacy usmiech na twarz i powtarzala ciagle od nowa, ze zleciala ze schodkow Werandy.
Niezaleznie do tego, jak czesto i z jaka moca spadaly na nia te wielkie Piesci, matka stala niewzruszenie po stronie ojca.
Wiec Cyr zdawal sobie sprawe, ze nie pozwoli mu pojsc do Sweetwater. Dlatego w ogole jej o tym nie powiedzial.