– Nie przyszlam, zeby… – Caroline urwala i cofnela sie o krok, kiedy Lulu pochylila sie, zeby ja obwachac.
– Nie uperfumowalas sie, niezly chwyt. – Lulu pogrozila jej ociekajacym farba pedzlem. – Mezczyzna, ktory przywykl do kobiet zlanych perfumami, zakocha sie z miejsca w takiej, ktora pachnie mydlem i woda.
Caroline uniosla brew.
– Czy rzeczywiscie?
– Wiesz o tym doskonale. Nie na darmo dozylam… Dwayne, ile ja mam wlasciwie lat do cholery? – Chyba osiemdziesiat cztery, kuzynko Lulu.
– Osiemdziesiat cztery? Osiemdziesiat, cztery?! – Farba skapywala jej z
Dwayne zajrzal do szklanki z whisky. Byl zalany, ale nie glupi.
– Szescdziesiat osiem – zdecydowal. – Chcialem powiedziec szescdziesiat osiem.
– To juz lepiej. – Lulu rozmazala sobie farbe na policzku. – Godny wiek. Idz, Jankesko, uzyj swoich wdziekow na tym biednym, niewydarzonym chlopcu. Licze na ciebie.
– Bede o tym pamietac. – Ulegla pokusie i zerknela na obraz Przedstawial Dwayne'a rozpartego w bujanym fotelu, dzierzacego szklanice whisky nadnaturalnych rozmiarow. Styl przypadal gdzies posrodku miedzy Picassem a karykaturami w „Mad'. Twarz Dwayne'a byla zielona, bialka oczu rozorane siecia czerwonych krech. Z glowy sterczaly mu rozowe uszy osla.
– Interesujacy pomysl – skomentowala Caroline.
– Moj tata mawial, ze zawodowy pijak predzej czy pozniej wychodzi na becwala.
Caroline przeniosla wzrok z obrazu na malarke. Zrozumiala, ze kuzynka Luli wcale nie jest taka wariatka, za jaka chce uchodzic.
– Zastanawiam sie, jaki powod moze miec ktos, kto pije zawodowo?
– Dla niektorych powodem jest samo zycie. Dwayne, gdzie jest twoj brat? Ta dziewczyna czeka, a ja nie moge malowac, kiedy dyszy mi w kark.
– W bibliotece. – Dwayne pociagnal ze szklanki. – Wchodz, Caroline, nie krepuj sie. Trzecie drzwi na prawo z holu.
Caroline weszla do domu. Byl tak cichy, ze stlumila pragnienie glosnego zaanonsowania swojej osoby. Lagodne zolte swiatlo skojarzylo jej sie z muzeum, ale cisza przywodzila na mysl wytworny buduar poludniowej damy.
Zaczynala watpic, czy ktos w ogole jest w domu. Zlapala sie na tym, ze stapa na palcach.
Drzwi do biblioteki byly zamkniete. Polozyla dlon na klamce i wyobrazila sobie Tuckera. Rozciagniety na jakiejs wypoduszkowanej plaszczyznie, rece pod glowa, nogi skrzyzowane w kostkach. Ucina sobie wczesnowieczorna, poznopopludniowa, przedkolacyjna drzemke.
Zapukala cicho, ale nikt nie odpowiedzial. Wzruszyla ramionami, nacisnela klamke i uchylila drzwi. Po prostu go obudze, powiedziala sobie. Miala mu pare rzeczy do powiedzenia, on ze swej strony moze zdobyc sie na ten wysilek i ocknac sie ze spiaczki na tak dlugo, by jej wysluchac. Poniewaz w czasie gdy on przesypial swoje zycie, sprawy wymknely sie…
Ale nie bylo go na sofie w oknie wykuszowym. Nie bylo go rowniez na fotelu przed kamiennym kominkiem. Caroline zmarszczyla brwi i obrocila sie wokol wlasnej osi, obrzucajac ciekawym spojrzeniem sciany ksiazek, swietnego Georgia O'Keeffle'a i filigranowy stoliczek w stylu Ludwika XV.
Zobaczyla Tuckera za masywnym debowym biurkiem, pochylonego nad stosem papierow. Jego palce przemykaly niedbale… Nie! Wprawnie, po klawiaturze malego komputera biurowego.
– Tucker?! – W tym jednym slowie zawarla cale swoje zdumienie. uniknal cos w odpowiedzi, wpisal pare liczb, po czym podniosl wzrok. oprzytomnial w jednej chwili.
– Witaj. Caroline! Jestes najmilsza niespodzianka, jaka przyniosl mi dzien.
– Co robisz?
– Cos tam obliczam. – Odsunal sie od biurka i wstal, bardzo szczuply i bardzo niedbaly w bawelnianej koszulce i dzinsach. – Co sie odwlecze, to nie uciecze. Moze wyjdziemy na werande, posiedzimy, poogladamy zachod slonca?
– Slonce nie zajdzie jeszcze przez dobre dwie godziny. Usmiechnal sie.
– Mamy czas.
Potrzasnela glowa, kiedy obszedl biurko, zeby ja objac. Powstrzymujac go jedna reka, przysunela sie do biurka i zobaczyla wydruki z kolumnami cyfr, faktury, rachunki. Oczy jej sie zwezily. Przesunela palcem wzdluz katalogow na ekranie komputera.
PRALNIA, CHAT'N CHEW, TOWARY ZELAZNE, GOOSENECK, DOM NOCLEGOWY, PRZYCZEPY KAMPINGOWE.
Na biurku lezal stos raportow dotyczacych bawelny, nasion, pestycydow, nawozow, cen, przedsiebiorstw przewozowych. Drugi stos sklada} sie z folderow, informatorow i sprawozdan gieldowych.
Caroline przesunela reka przez wlosy.
– Pracujesz!
– W pewnym sensie. A teraz, pozwolisz mi sie pocalowac czy nie? Machnela niecierpliwie dlonia, probujac sie skupic.
– Rachunkowosc. Prowadzisz ksiege rachunkowa! Usmiechnal sie szeroko.
– Zlotko, to jest niezgodne z prawem tylko wtedy, gdy prowadzisz dwie rownolegle. Co moj dziadek robil z powodzeniem przez dwadziescia piec lat. Wiec moze blizsze prawdy byloby stwierdzenie, ze jest to nielegalne tylko Wtedy, gdy dasz sie zlapac na prowadzeniu dwoch ksiag rownolegle, co mojemu dziadziusiowi sie nigdy nie przytrafilo. Byl az do smierci filarem tej spolecznosci. – Tucker przysiadl na krawedzi biurka. – Jezeli nie chcesz usiasc ze mna na werandzie, to czym moge ci sluzyc?
– Uzywasz komputera.
– No coz, przyznaje, ze z poczatku podchodzilem do nich z duza rezerwa
– Robisz to wszystko sam?
– Co?
– To! – Sfrustrowana, chwycila garsc papierow i podsunela mu je pod nos. – Prowadzisz wszystkie te przedsiebiorstwa? Te wszystkie ksiegi?
Potarl z namyslem podbrodek, potem wcisnal pare guzikow w komputer.
– Prowadza sie same. Ja tylko wpisuje liczby.
– Jestes oszustem. – Pacnela papierami o biurko. – Ta cala poza leniwego Poludniowca darmozjada. „Wole lezec niz siedziec'. To tylko fasada!
– Mylisz sie, zlotko – sprostowal, ubawiony patrzac, jak biega po pokoju. – Wydaje mi sie, ze macie tam na polnocy inna definicje slowa „leniwy'. U nas leniwy znaczy rozluzniony. – Spojrzal na nia z bolescia. – Slonko, naprawde chcialbym, zebys sie tego nauczyla. Powodujesz okropne zawirowania.
– Za kazdym razem, gdy wydaje mi sie, ze znalazlam na ciebie sposob, wymykasz sie. Jak wirus. – Zrobila w tyl zwrot. – Jestes biznesmenen!
– Nie sadze, zeby okreslenie to pasowalo do mnie, Caro. Kiedy mysle o biznesmenie, widze kogos takiego jak Donald Trump albo Lee Iacocca. Eleganckie garniturki, paskudne rozwody, wrzody jak kurze jaja. No, jest jeszcze Jed Larsson. Z zasady nosi garnitur tylko w niedziele i byl mezem swojej Jolette, odkad pamietam. Ale cierpi na pieczenie w zoladku.
– Zmieniasz temat.
– Nie, caly czas kraze wokol niego. Mozna powiedziec, ze nadzoruje od czasu do czasu jakies przedsiewziecie. A poniewaz mam smykalke do liczb, nie wymaga to specjalnego wysilku.
Opadla na kanapke i spojrzala na niego spode lba.
– Nie marnujesz zycia.
– Zawsze odnosilem wrazenie, ze sie nim ciesze. – Przysiadl obok niej. – Ale jezeli to cie uszczesliwi, sprobuje je zmarnowac.
– Och, zamknij sie na chwile. Probuje myslec. – Skrzyzowala ramiona na piersiach. Niewydarzony? przypomniala sobie. Czy nie tak nazwala go Lulu? Ha, ha! Facet doskonale wie, co robi, i najwyrazniej robi to od