lat, wedlug wlasnego systemu. Czy nie dostrzegla tego sama? Sposob, w jaki usmiechal sie sennie w jednej chwili, przewiercal ci mozg spojrzeniem w drugiej?
– Tego dnia, przed ta historia z Bonnym, powiedziales, ze pracowaliscie z Dwayne'em w polu?
– Zdarzalo sie.
– I wspomniales kiedys, ze Dwayne ma dyplom, ktorego nie chce wykorzystac. Czy ty tez go masz?
– Nie mam. Nigdy nie mialem umiejetnosci Dwayne'a przeslizgiwania sie przez szkoly. Nie zrobilem dyplomu. Ale studiowalem zarzadzanie i ksiegowosc. – Usmiechnal sie swobodnie. – Nie trzeba wielkiego rozumu, by wykombinowac, ze lepiej siedziec za biurkiem, niz pocic sie na polu bawelny.
Syknela tylko.
– Nie moge uwierzyc, ze przyszlam tu, aby cie bronic.
– Bronic mnie? – Objal ja przez plecy, zeby zanurzyc twarz w jej wlosach. – Zlotko, to strasznie milo z twojej strony. Boze, slicznie pachniesz. Lepiej niz ciasto wisniowe.
– To mydlo – powiedziala przez zacisniete zeby. – I woda.
– Doprowadza mnie do szalenstwa. – Zaczal calowac jej szyje. – Do zupelnego szalenstwa. Zwlaszcza to miejsce tutaj.
Zadrzala, kiedy pocalowal ja pod broda.
– Przyszlam z toba porozmawiac, Tucker, nie… Och! – jeknela kiedy zaczal robic podstepne, uwodzicielskie rzeczy z jej uchem.
– Mow, mow – zachecil ja. – Mnie to w ogole nie przeszkadza.
– Gdybys tylko przestal na chwile.
– Okay. – Przerzucil sie z ucha z powrotem na szyje. – No, slucham. Czula, ze mysl jej sie maci i odchylila glowe, zeby ulatwic mu dostep.
– Matthew Burns byl dzisiaj u mnie. – Jego usta zatrzymaly sie, poczula, jak caly sztywnieje, po czym powoli, powoli sie rozluznia.
– Nie moge powiedziec, zeby mnie to dziwilo. Ma na ciebie oko. Slepy na galopujacym koniu by to zobaczyl.
– To nie ma nic wspolnego z… To nie byla wizyta towarzyska. – Do diabla z rozsadkiem, zdecydowala Caroline i poszukala ustami jego warg. Westchnela cicho, kiedy dostarczal im obojgu przyjemnosci dlugimi powolnymi pocalunkami. – Mowil, zebym sie od ciebie odczepila.
– Hmm. Ku mojej glebokiej frustracji, nawet sie jeszcze nie doczepilas.
– Nie, on mowil o sprawie. O morderstwie. – Swiatlo rozblyslo jej w glowie i odskoczyla od Tuckera. – O morderstwie – powtorzyla. Spojrzala na swoja rozpieta bluzke i rozdziawila usta. – Co ty robisz?
Odetchnal gleboko.
– Rozbieram cie. Juz od dluzszego czasu. – Wyprostowal sie, patrzac
Drzacymi palcami zapinala guziki.
– Powiem ci, kiedy bede chciala, zeby mnie rozebrac.
– Caroline, mowilas mi to bardzo wyraznie. Do momentu, kiedy zaczelas znowu myslec. – Podszedl do barku przyrzadzic sobie drinka w nadziei, ze ugasi ogien w zylach. – Napijesz sie?
– Nie.
– A ja tak. – Nalal sobie whisky na dwa palce. Uniosla dumnie glowe.
– Mozesz byc tak zirytowany, jak ci sie…
– Zirytowany? – Blysnal ku niej oczami i podniosl szklanke do ust. – Skarbie, to bardzo lagodne okreslenia
– Przyszlam tu, zeby cie ostrzec, nie podniecac.
– Dokladnie o tym mowie. – Dopil drinka, przez chwile zastanawial sie, czy nie zrobic sobie nastepnego, w koncu zdecydowal sie na polowke papierosa. – Kto to jest Luis?
Dwukrotnie otworzyla i zamknela usta, zanim udalo jej sie przemowic.
– Slucham?
– Slyszalas doskonale. Po prostu nie chcesz mi odpowiedziec. Susie napomknela, ze jest jakis Luis, na ktorego jestes skurwiona. – Spojrzal na ogryzek papierosa, ktory palil. – Idiotyczne imie.
– „Tucker' brzmi o tyle bardziej dystyngowanie. Odprezyl sie na tyle, by moc przywolac swoj zwykly usmiech.
– Zalezy od punktu widzenia. Kim on jest, Caro?
– Ktos, na kogo jestem wkurwiona – powiedziala lekko. – Moze bys jednak wysluchal, co mam…
– Zranil cie?
Patrzyli na siebie przez chwile. W oczach Tuckera Caroline zobaczyla cierpliwosc, wspolczucie i, ku swojemu zdumieniu, spokojna sile.
– Tak.
– Chcialbym obiecac, ze ja tego nie zrobie, ale chyba nie moge.
Cos w niej drgnelo. Drzwi, ktore dokladnie za soba zamknela, uchylaly sie cichaczem.
– Nie chce obietnic – zawolala prawie z rozpacza.
– Nigdy ich nie dawalem. To niebezpieczne. – Spojrzal spode lba na papierosa i zdusil go w popielniczce. – Ale zalezy mi na tobie. Mozna powiedziec, zalezy jak cholera.
– Ja… Chyba nie jestem jeszcze gotowa… – Stala przed nim nie wiedzac, co zrobic z rekami. – Mnie tez na tobie zalezy, Tucker. I na tym musimy poprzestac. Przyszlam, poniewaz zalezy mi na tobie i chce, zebys wiedzial, ze Matthew Burns szuka sposobu, by udowodnic, ze zabiles Edde Lou Hatinger.
– Bedzie musial dlugo szukac. – Nie spuszczajac z niej wzroku, Tucker wcisnal rece w kieszenie spodni. – Nie zabilem Eddy Lou.
– Wiem. Moze nie rozumiem ciebie, ale wiem, ze jej nie zabiles. Matthew szuka powiazania miedzy Arnette, Francie i Edda Lou. Jestes jego faworytem. Rzucil rowniez pare uwag wskazujacych na Toby'ego, i to mnie martwi. Wiem, ze mamy lata dziewiecdziesiate, ale to jest wiejskie Missisipi i konflikty rasowe… – wzruszyla ramionami.
– Wiekszosc tutejszych ludzi darzy Toby'ego i Winnie duzym szacunkiem. Nie ma to wielu takich jak Hatingerowie i Bonny'owie.
– Wystarczy paru. Nie chce, zeby cos sie stalo Toby'emu lub jego rodzinie. – Postapila krok naprzod. – I nie chce, zeby cos stalo sie tobie.
– Wiec bede musial zadbac o to, by nic nam sie nie stalo. – Ujal jej twarz w dlonie i spojrzal prosto w oczy. – Boli cie glowa. – Lagodnie rozmasowal poprzeczna zmarszczke na jej czole. – Nie podoba mi sie mysli ze sie do tego przyczynilem.
– To nie ty. – Jak zawsze poczula zawstydzenie slaboscia, ktora idzie w parze z bolem. – To sytuacja.
– Wiec przez chwile nie bedziemy myslec o tej sytuacji.
Udalo mu sie wywolac usmiech na jej twarzy.
– A co z twoja praca?
Opasal ja w talii ramieniem i poprowadzil do drzwi.
– Zlotko, jedno jest pewne. Praca nie zajac, nie ucieknie.
Siedzieli wiec na werandzie, rozmawiali o pogodzie, o slubie Marvelli, o postepach Jima w grze na skrzypcach. Patrzyli, jak slonce zniza sie ku zachodowi, jak rozbrykany szczeniak probuje namowic sedziwego Buslera na zabawe, sluchali Oak Ridge Boys, i zadne z nich nie zauwazylo blysku swiatla odbijajacego sie od szkiel lornetki.
Austin obserwowal ich, a jego usta poruszaly sie w bezglosnej, zarliwej modlitwie. Jego umysl pograzal sie coraz glebiej i glebiej w szalenstwo, a za pasem niedzielnych spodni tkwily dwie trzydziestkiosemki.
Kiedy Cyr zjawil sie w przepuscie nastepnego ranka, jego ojciec czekal. Chwycil chlopca za przod koszuli, mruzac oczy przed ostrym swiatlem.
– Nie powiedziales nikomu? Poznam sie na klamstwie.