zoladkiem. – Nadal sa chwile, jak teraz podczas rozmowy z matka, kiedy trace to uczucie. Widocznie tkwia we mnie jeszcze jakies resztki dawnego,ja”. Ale nigdy juz nie bede dawna Caroline Waverly.
– To dobrze. – Podniosl jej dlonie do ust. – Lubie cie taka, jaka jestes teraz.
– Ja tez, z malymi wyjatkami. – Jej kieliszek pozostawil mokre slady na blacie. – Moze nigdy nie zrozumiem sie z matka, ale odnalazlam tutaj cos, co ma dla mnie ogromna wartosc.
– Spokoj i beztroske? – zapytal i musiala sie usmiechnac.
– Wlasnie. Nie ma jak pare morderstw dla ukojenia nerwow. Korzenie – powiedziala podnoszac na niego wzrok. – Wiem, ze to brzmi smiesznie, skoro spedzilam tu tylko pare dni w dziecinstwie. Ale slabe korzenie sa lepsze niz zadne.
– Nie sa slabe. Tu, w delcie, wszystko rosnie szybko i wrasta gleboko. Nawet ludzie, ktorzy stad odejda, nigdy nie zapominaja o swoich korzeniach.
– Mojej matce sie udalo.
– Nie, one odrosly w tobie, Caroline – powiedzial miekko i ujal jej twarz w dlonie. – Przeszlas straszne rzeczy. Nie, spojrz na mnie – nakazal, kiedy spuscila wzrok. – Jakas czastka ciebie nadal chce sie tego wstydzic. Ja nie przywyklem do tlamszenia uczuc, wiec musisz je brac w miare, jak sie pojawiaja. Boli mnie mysl, ze cierpialas, ze bylas chora i nieszczesliwa, ale jezeli wszystkie te kleski doprowadzily cie tutaj, do tego stolu, to sie z nich ciesze.
Tutaj, do tego stolu, pomyslala i usmiechnela sie.
– Ja rowniez.
Wygladala tak krucho. Drobne kosci, biala skora. Wygladala krucho.
dopoki czlowiek nie zajrzal jej w oczy. Sa w nich otchlanie, pomyslal, sila ktorej nawet nie zaczela jeszcze zglebiac. Bardzo chcial byc przy niej, kiedy dokona dalszych odkryc.
– Chce ci powiedziec wiele rzeczy. Tylko nie bardzo wiem, jak to zrobic. Ujela go za przegub dloni.
– Moze, kiedy poczuje sie pewniej, bede chciala je uslyszec. Na razie wolalabym pozostawic sprawy ich wlasnemu biegowi.
Zawsze bylem cierpliwy, przypomnial sobie. Ale trudno jest zachowac cierpliwosc, kiedy czlowiek stoi na krawedzi i ziemia usuwa mu sie spod nog.
– Dobrze. – Pochylil sie, zeby pocalowac ja w usta. – Pozwol mi dzisiaj tu zostac.
Poczul, ze sie usmiecha pod jego wargami.
– Myslalam, ze nigdy o to nie poprosisz. – Wstala biorac go za rece. – Mowiles, zdaje sie, ze jezeli nie spodoba mi sie twoja metoda, sprobujmy jeszcze raz?
– Nie spodobala ci sie?
– Bo ja wiem? Moze gdybysmy to powtorzyli, wyrobilabym sobie bardziej zdecydowana opinie.
– Rozsadna propozycja. – Obrzucil wzrokiem kuchenny stol i usmiechnal sie szeroko. – Moze zaczniemy tutaj? – Rozwiazal pasek jej szlafroka. – I bedziemy posuwac sie w strone sypialni… Cholera!
Zadzwonil telefon i Caroline opuscila glowe na ramie Tuckera.
– Moglibysmy nie odbierac, ale ona bedzie dzwonila przez cala noc.
– Ja odbiore.
– Nie, ja…
Chwycil ja za rece, zanim zdazyla zawiazac szlafrok.
– Pozwol, ze ja odbiore. Jezeli nie uda mi sie namowic jej do odlozenia sluchawki, pozwole ci sprobowac.
Po chwili wahania uznala, ze pomysl nie jest zly.
– Dlaczego nie? Pocalowal ja szybko.
– Uprzatnij stol – zawolal przez ramie. Zasmiala sie glosno w odpowiedzi.
– Babciu – szepnela Caroline, biorac ze stolu druciana podstawke. – Mam nadzieje, ze sie nie zgorszysz. – Wstawila kieliszki i pusta butelke do zlewu i uznala, ze babci spodobalby sie pomysl z kuchennym stolem.
– Juz? – zdziwila sie, slyszac kroki Tuckera. – Niemozliwe, zeby poddala sie tak predko. Co jej… – slowa zamarly jej na ustach, kiedy zobaczyla jego twarz. – Co sie stalo?!
– To nie byla twoja matka. To byl Burke. – Podszedl do niej i otoczyl ramionami. – Darleen Talbot zaginela. – Znowu ujrzal ich odbicie w ciemnym oknie. Jak przez ciemne okulary, pomyslal i zamknal oczy. – Zaczniemy szukac o swicie.
ROZDZIAL DWUDZIESTY TRZECI
Postaraj sie zasnac. – Tucker stal w lazience, podczas gdy Caroline probowala makijazem zatuszowac skutki dlugiej, nie przespanej nocy. Nie moglabym. – Przypudrowala ciemne plamy pod oczami. – Siedzialabym tylko przy telefonie i czekala, az zadzwoni.
– Jedz do Sweetwater. – Patrzyl na jej odbicie w lustrze. Wspolne krzatanie sie w tym tak bardzo prywatnym miejscu i uczestnictwo w tym odwiecznym kobiecym rytuale wzbudzilo w nim dziwne poczucie intymnosci. – Zdrzemnij sie w moim hamaku.
– Tucker, nic mi nie bedzie. To o Darleen trzeba sie martwic. O Fullerow, o Juniora. O to male dziecko. Boze! – Walczac o zachowanie spokoju, machinalnie wsuwala i wysuwala z tubki szczoteczke do tuszu. – Jak to sie moglo stac?
– Nie wiemy, czy w ogole cos sie stalo. Moze po prostu zwinela zagle. Billy T. twierdzi, ze sie z nia nie widzial, ale poniewaz Junior go poturbowal, trudno oczekiwac, ze powie prawde.
– Wiec dlaczego zostawila samochod na drodze? Walkowali ten temat przez pol nocy.
– Moze sie z kims umowila. Ta droga jest dosc odludna. Mogla zostawic samochod i pojechac z kims, chocby po to, zeby dac nauczke Juniorowi.
– Mam nadzieje, ze sie nie mylisz. – Przeczesala grzebieniem wlosy. – Boze, mam nadzieje, ze sie nie mylisz, bo inaczej… Bo to by oznaczalo…
– Nie ma co martwic sie na zapas. – Delikatnie ujal ja za ramiona. – Zyjemy dniem dzisiejszym, pamietasz?
– Probuje. – Oparla sie o niego na chwile. Lazienka byla zaparowana po ich kapieli. Za oknem switalo. – Jezeli moja matka ma racje, dziennikarze zjada tu jeszcze dzisiaj. Poradze sobie z nimi. – Odsunela sie z ciezkim westchnieniem. – Ale musze isc do Fullerow i sprobowac pocieszyc Happy. I tego sie boje.
– Bedzie tam mnostwo ludzi. Nie musisz isc.
– Musze. Moge byc albo kims z zewnatrz, albo czlonkiem tej spolecznosci. Wszystko zalezy od tego, jak potraktuje innych.
Czy nie powiedzial czegos podobnego Cyrowi zaledwie wczoraj? Trudno dyskutowac z soba samym.
– Przyjde tam, kiedy bede mogl. Jezeli bede mogl. Skinela glowa. Przed domem roztrabil sie samochod.
– To pewnie Burke. Juz prawie swita.
– Musze isc.
– Tucker! – Pocalowala go, delikatnie, czule. – Tylko tyle. Przytulil twarz do jej policzka.
– To wystarczy.
Dochodzila dopiero osma, kiedy Caroline dotarla do domu Fullerow, ale Happy nie byla sama. Przyjaciele i rodzina zwarli szeregi, kawa lala sie strumieniami. Choc nikt nie myslal o jedzeniu, wszyscy siedzieli w kuchni, w tej odwiecznej kobiecej kryjowce.
Caroline stanela niepewnie w drzwiach, poza nawiasem cichych rozmow, poza kregiem duchowego wsparcia i niepokoju. Susie hustala Scootera na biodrze, Josie krecila sie niespokojnie przy tylnych drzwiach. Zona Toby'ego, Winnie, zmywala naczynia. Birdie Shays trwala przy Happy jak posag. Marvella rwala na strzepy papierowa chusteczke.
Wrazenie, ze jest tu intruzem, bylo tak silne, ze Caroline chciala sie odwrocic i odejsc. To Josie zauwazyla ja pierwsza, usmiechnela sie do niej ze zrozumieniem.
– Caroline! Wygladasz jak zbity pies. Chodz, napompujemy cie kawa.
– Ja… – Przeniosla wzrok od jednej kobiety do drugiej. – Chcialam tylko zapytac, czy nie moge w czyms pomoc.