dokonuja zlego wyboru i pluja sobie w brode przez reszte zycia.
Ale nie chciala uwierzyc w to tak bardzo, jak chciala tydzien temu. Tucker reprezentowal soba cos wiecej, wiecej niz przyznalby sam przed soba.
Caroline dostrzegala to w jego stosunku do Cyra, lojalnosci wobec rodziny, w sposobie, w jaki kierowal Sweetwater i tuzinem przedsiebiorstw, nie pyszniac sie wladza i nie zadajac nagrody.
Robil, co musialo byc zrobione, i postepowal tak, jak najezalo postapic, jakby odruchowo, nie myslac o tym, bez halasu i niepotrzebnych lamentow.
Nie, Tucker Longstreet byl spokojny i pogodny jak drzemki w cieniu drzew, za ktorymi tak przepadal.
Tego wlasnie mi potrzeba, pomyslala Caroline, opierajac glowe o szybe. Akceptacji faktu, ze zycie jest zartem i czlowiek powinien przyjac je z usmiechem.
Potrzebuje usmiechu teraz, pomyslala. Potrzebowala aury spokoju, ktora otaczala Tuckera.
Potrzebowala Tuckera.
Wiec dlaczego siedzi tu, czeka na sen, skoro wszystko, czego jej potrzeba, znajduje sie w zasiegu reki?
Wstala z kanapki. W drodze na taras wyjela z wazonu jedna frezje. Przystanela na chwile przed lustrem w zloconych ramach, zeby przygladzic wlosy. Zaledwie dotknela klamki, kiedy drzwi sie otworzyly. Byla za nimi parna noc. I Tucker.
Serce zabilo jej mocniej i cofnela sie o krok.
– Przestraszyles mnie.
– Zobaczylem swiatlo. – W reku trzymal lodyge slodkiego groszku. – Pomyslalem, ze pewnie tez nie mozesz spac.
– Nie moge. – Spojrzala na frezje w swojej dloni. Usmiechnela sie i podala ja Tuckerowi. – Wlasnie do ciebie szlam.
Oczy mu pociemnialy, kiedy bral jej kwiat i podawal wlasny.
– Popatrz! A ja pomyslalem, ze skoro twoje poczucie przyzwoitosci nie pozwoli ci przyjsc do mnie, ja bede musial przyjsc do ciebie. – Przeczesal palcami wlosy Caroline i zamknal dlon na jej karku. – Pozadanie odbiera spokoj.
Postapila krok w jego strone.
– Nie pragne spokoju.
Tucker siegnal za siebie i pchnal drzwi.
– Wiec go nie zaznasz.
Siegnal lakomie do jej warg, jakby od ostatniego pocalunku uplynely lata, nie godziny. Smak pozadania byl mocny, uzalezniajacy.
Przytulila wargi do jego szyi, kiedy prowadzil ja w strone lozka. Siegnela do wylacznika lampki, ale chwycil ja za reke.
– Nie potrzebujemy ciemnosci. – Usmiechnal sie i nakryl ja soba.
Podczas gdy oni kochali sie w swietle lampy, a wiekszosc mieszkancow spala niespokojnym snem, w barze McGreedy'ego huczalo jak w ulu. Rozpoczynal sie dlugi weekend, ktorego ukoronowaniem mialy byc uroczystosci Czwartego Lipca. Rada miasta w osobach Jeda Larssona, Sonny'ego Talbota, Nancy Koos i Dwayne'a, postanowila po zazartej polemice nie odwolywac corocznej parady, festynu i pokazu sztucznych ogni.
Patriotyzm i wzgledy ekonomiczne przewazaly szale. Fun Time, Inc. zaplacila juz slono za wynajecie estrady, a sztuczne ognie mocno uszczuplily skarb miasta. Jak slusznie zauwazyla Nancy, orkiestra liceum imienia Jeffersona Davisa cwiczyla od tygodni. Mlodziez bylaby rozczarowana, gdyby odwolano uroczystosci w ostatniej chwili. Do tego nie wolno dopuscic. Podupadloby morale miasta.
Nie omieszkano zaznaczyc, ze troche nie przystoi organizowac konkursu jedzenia ciast w sytuacji, gdy Darleen lezy w kostnicy. Na co zwolennicy uroczystosci oparli, ze Czwarty Lipca jest swietem ogolnonarodowym i nie godzi sie zrywac ze stuletnia tradycja.
Ostatecznie ustalono, ze pamiec Darleen Talbot zostanie uczczona minuta ciszy, po czym uroczystosci potocza sie utartym trybem.
Tak wiec wywieszono flagi i transparenty, a Teddy kroil Darleen na stole Palmera.
U McGreedy'ego zas uroczystosci juz sie rozpoczely. Wprawdzie smiech brzmial troche dziko i cos wisialo w powietrzu, ale McGreedy pocieszal sie mysla, ze za barem stoi niezastapiony Louisville Slugger.
Nie spuszczal oka z Dwayne'a, ktory pil spokojnie i metodycznie na koncu baru. Poniewaz trzymal sie piwa, McGreedy nie martwil sie zbytnio. Zle dzialala na niego tylko whisky, a poza tym Dwayne sprawial wrazenie raczej nieszczesliwego niz pijanego.
McGreedy wiedzial, ze zanim ten weekend dobiegnie konca, bedzie musial uzyc brata i skopac pare tylkow, ale na razie atmosfera byla przyjazna. Paru maciwodow szeptalo wprawdzie po katach. Cokolwiek knuli, juz on dopilnuje, zeby zrealizowali swoj spisek gdzie indziej.
Billy T. Bonny zlopal firmowa whisky. Zloscilo go, ze McGreedy ja rozwadnia, ale dzis pochlanialy go inne sprawy. Cale miasto wiedzialo, ze spotykal sie po kryjomu z Darleen. Zostala zamordowana i on musial jakos ja pomscic. W gre wchodzil meski honor.
Z kazdym lykiem whisky nabieral wiekszej pewnosci, ze Darleen darzyla go wielka odwzajemniona miloscia.
Byl posrod przyjaciol, w towarzystwie Johna Thomasa Bonny, ktory zalewal robaka. Rozmawiali przyciszonymi glosami, zbici wokol stolu.
– To nie w porzadku – mowil po raz kolejny Billy T. – Siedzimy i dlubiemy w nosie, podczas gdy jakis jankeski kutas z FBI bierze sie do naszych spraw.
Odpowiedzial mu pochwalny szmer glosow. Zapalono papierosy i pograzono sie w myslach.
– Jego pomoc nie wyszla Darleen na dobre, to pewne. On i Burke, i cala reszta kreca sie w kolko jak pies za wlasnym ogonem, a ktos zarzyna nasze kobiety. Jestesmy dobrzy, gdy chodzi o szukanie cial, wtedy prosze bardzo, ale nie wolno nam bronic naszej wlasnosci.
– Gwalci je pewnie tez – powiedzial Will do swojego kufla z piwem. – Najpierw je gwalci, a potem zarzyna. To oczywiste.
Wood Palmer, spokrewniony z zakladem pogrzebowym, pokiwal ponuro glowa.
– Te psychopaty zawsze to fobia. Nienawidza matek i chca je pieprzyc, wiec robia to z innymi kobietami – Billy T. skonczyl swoja whisky i zamowil nastepna. Czul, ze ma w krwi tyle alkoholu, ze moglby otworzyc zyle i napelnic bak samochodu. – To dlatego, ze nienawidza kobiet. Bialych kobiet.
– Nie zabil ani jednej czarnej, no nie? – wtracil jego brat. John Thomas od dwoch godzin wlewal w siebie wodke i rozpierala go nienawisc do swiata. – Cztery martwe kobiety, zadna czarna.
– Co prawda, to prawda – powiedzial Billy T. i pochwycil szklanke Z whisky w momencie, gdy sie przed nim pojawila. – To mowi samo za siebie.
Wood drapal sie po szczeciniastej brodzie, podczas gdy inni kiwali glowami. Zdawalo mu sie, ze to, co mowi Billy T. trzyma sie kupy, zwlaszcza przefiltrowane przez morze tequili.
– Slyszalem, ze glowy mialy prawie poodcinane, a organy plciowe wyciete. To robota psychicznego.
– Gliny chca, zebysmy tak mysleli. – Billy T. potarl zapalke i patrzyl, jak sie pali. Ogien plonal mu dzis w zylach, szukajac ujscia. – Tak jak chcieli w nas wmowic, ze Austin Hatinger zabil wlasna corke. No, my wiemy, ze to nie on. – Kiedy plomyczek zgasl miedzy jego palcami, Billy T. powiodl wzrokiem po twarzach. – My wiemy, ze to czarnuch – powiedzial zadowolony z ogledzin. – Ale mamy na glowie federalnego, szeryfa i jego zastepce Murzyna. Truesdale predzej przymknie bialego niz kolorowego.
Will rozgniotl orzecha. Pil wylacznie piwo, i do tego wolno. Justine i tak suszyla mu glowe, ze oddaje pensje McGreedy'emu.
– Szeryf Truesdale jest w porzadku – mruknal.
– Skoro jest w porzadku, dlaczego mamy cztery martwe kobiety i nikogo, kto by za to zaplacil?
Wszystkie oczy zwrocily sie na Willa. Byl na tyle trzezwy, by zachowac swoje opinie dla siebie.
– Powiem wam, dlaczego – ciagnal Billy T. – Oni wiedza, kto to zrobil, jasne jak slonce. Wiedza, ale nie chca draznic NAACP * ani zadnej z tych pierdolonych grup. To wszystko robota czarnuchow i tych pieprzonych liberalow.
– Czarnych w ogole nie przesluchuja – mruknal Wood. – To nie w porzadku.
– Jednego przesluchiwali. – Billy T. potarl kolejna zapalke dla samej przyjemnosci patrzenia, jak plonie. – Byli u Toby'ego Marcha. Ten pieprzony federalny wszedzie o niego rozpytywal.