– Dziwna sprawa. Nikt wiecej ich nie widzial. Ani tego dnia, ani zadnego innego.
Wciagnela w nozdrza powietrze nasycone zapachem slodyczy.
– Przejade sie chyba na mlynskim kole.
– Tez sie kusze. Chcialabys, zeby wygral dla ciebie taki obraz Elvisa? Smiejac sie, otoczyla go w pasie ramieniem.
– Bede zachwycona.
– Moze zagralabys w bingo, kuzynko Lulu? – zapytal Dwayne pelen nadziei i przycisnal reke do zoladka.
– A po jaka cholere mam siedziec i zakrywac numerki?! – Lulu podeszla do kasy biletowej. – Bylismy na mlynskim kole tylko raz, a na karuzeli w ogole. Warto sie jeszcze pokrecic. – Wsadzila bilety do kieszeni spodni z demobilu. – Jestes zupelnie zielony. Niestrawnosc?
Dwayne przelknal sline.
– Mozna to tak nazwac.
– Nie powinienes objadac sie frytkami. Musisz oczyscic zoladek. No, rundka na karuzeli powinna to zalatwic.
Wlasnie tego sie obawial.
– Kuzynko Lulu, moze pochodzimy po budach, wygramy cos.
– Dobre dla naiwniakow.
– Kto jest naiwniakiem? – Josie stanela przy nich z wielkim czerwonym sloniem w ramionach. – Zestrzelilam dwanascie kaczek, dziesiec krolikow, cztery losie i jednego grizzly, zeby wygrac glowna nagrode.
– Nie wiem, co dorosla kobieta moze robic z wypchanym sloniem – mruknela kuzynka Lulu.
– To prezent – powiedziala Josie i wepchnela slonia w ramiona Teddy'ego Rubensteina, zeby zapalic papierosa. – Co sie dzieje, Dwayne. Wygladasz nieciekawie.
– Slaby zoladek – obwiescila Lulu, dziabiac Dwayne'a palcem w brzuch. – Hot dogi i fura frytek. Caly ten tluszcz przewala mu sie w srodku. – Zwezonymi oczami przyjrzala sie Tobby'emu. – Znam cie. Jestes tym jankeskim doktorem, ktory zarabia na zycie, krojac umarlych. Trzymasz wnetrznosci w butelkach?
Dwayne wydal zduszony jek i odbiegl na bok zakrywajac dlonia usta.
– To mu dobrze zrobi – uznala Lulu.
– Potrzymam mu glowe. – Z westchnieniem Josie zwrocila sie do Teddy'ego. – Zlotko, moze wezmiesz kuzynke Lulu na przejazdzke? Dolacze do was za chwile.
– Z przyjemnoscia. – Teddy podal jej ramie. – Gdzie sie wybierzemy, szanowna pani?
Zadowolona, ujela go pod reke.
– Myslalam o karuzeli.
– Pozwoli pani, ze bede jej towarzyszyl.
– Jakie imie dali ci na chrzcie swietym? – zapytala, kiedy przedzierali sie przez tlum. – Moge cie chyba nazywac po imieniu, skoro sypiasz z moja krewna.
Odchrzaknal.
– Teodor, prosze pani. Przyjaciele mowia mi Teddy.
– W porzadku, Teddy. Urzadzimy sobie przejazdzke, a ty opowiesz mi o tych morderstwach. – Laskawie wreczyla mu bilety.
– Ta panna Lulu, to dopiero numer – powiedzial Jim z podziwem, pociagajac cole przez slomke.
Cyr otarl usta umazane sokiem malinowym i patrzyl, jak Lulu siada dostojnie na podskakujacym siodelku.
– Widzialem, jak stala na glowie w swojej sypialni.
– Po co to robila?
– Nie wiem. Mowila cos o fali krwi do mozgu, zeby nie zgrzybiec. A kiedys znalazlem ja, jak lezala na trawniku. Myslalem, ze umarla albo co. A ona powiedziala, ze dzisiaj udaje kota i ochrzanila mnie, ze przerwalem jej drzemke.
Jim usmiechnal sie i zgryzl kostke lodu.
– Moja babcia siedzi w fotelu i robi na drutach.
Szli noga za noga, zatrzymujac sie przy budach i patrzac, jak tocza sie kule, smigaja lotki, kreca kola. Wydali kazdy po cwierc dolara przy Kaczym Stawie, gdzie Jim wygral gumowego pajaka, a Cyr plastikowy gwizdek.
Zastanawiali sie przez chwile, czy nie skorzystac z uslug jasnowidzacej Madame Mystique, i zrezygnowali na rzecz Zadziwiajacej Voltury, ktora wchlaniala w siebie tysiace woltow, podczas gdy miniaturowe lampki migotaly na jej ksztaltnym ciele.
– Niezly numer – przyznal Cyr i dmuchnal w gwizdek.
– Aha, zaloze sie, ze uzywaja baterii albo co. Cyr wywiercal czubkiem buta dziure w piachu.
– Moge cie o cos zapytac?
– Jasne.
– Zastanawialem sie… No wiec, jak sie czules, kiedy wsadziles noz w Johna Thomasa Bonny'ego?
Marszczac brwi, Jim hustal pajaka na gumce. Liczyl na to, ze przy jego pomocy wydobedzie z Lucy przynajmniej jeden porzadny pisk.
– Chyba nic nie czulem. Bylem caly oglupialy i w uszach mi dzwonilo. Schowalem Lucy w szafie, tak jak kazala mi mama, ale pomyslalem, ze on ja znajdzie. I balem sie, co oni zrobia z moja mama i tata.
– Czy oni… – Cyr zwilzyl wargi jezykiem. – Naprawde chcieli go powiesic?
– Mieli sznur. I karabiny. – Jim nie wspomnial o plonacym krzyzu. Krzyz byl w tym wszystkim najgorszy. – Caly czas powtarzali, ze tata zabil ich kobiety. Ale on tego nie zrobil.
– To samo mowili o moim. – Cyr schylil sie po cos blyszczacego, ale byla to tylko folia z papierosow. – On chyba tez tego nie zrobil.
– Ktos zrobil – powiedzial Jim i oboje spojrzeli na tlum. – Moze ktos, kogo znamy.
– Nawet na pewno, jesli sie nad tym zastanowic.
– Cyr? – No?
– Kiedy wsadzilem ten noz w Johna Thomasa Bonny'ego? Zrobilo mi sie troche niedobrze. Nie rozumiem, jak mozna tak dzgac kogos i dzgac. Chyba ze jakis wariat.
– Wiec musi to byc wariat. – Cyr przypomnial sobie oczy swojego ojca. Chcac o nich zapomniec, siegnal do kieszeni. – Mam jeszcze trzy bilety.
Jim pogrzebal w spodniach.
– Mlynskie Kolo.
Z okrzykiem bojowym chlopcy wystartowali w strone migoczacych swiatel mlynskiego kola. Niewinna rozrywka zostala przerwana nagle, kiedy wyrosl przed nimi Vernon.
– Dobrze sie bawicie, co, chlopaki?
Cyr patrzyl na swojego brata, w twarz bedaca odbiciem twarzy ojca, w oczy, ktore plonely gniewem, twarde i zimne jak lod na stawie. Nie widzial Vernona od pogrzebu Austina. Wtedy brat nawet do niego nie przemowil, tylko wpatrywal sie w niego ponad dolem w ziemi, w ktorym ich ojciec spedzi wiecznosc.
Wydawalo mu sie, ze swiatla glownej alei nagle pojasnialy zalewajac rumiencem jego twarz, podczas gdy reszta Innocence pograzyla sie w mroku.
– Nic zlego nie robie.
– Zawsze robisz cos zlego. – Vernon postapil krok w strone brata. Za jego plecami Loretta chwycila dziecko i krzyknela cicho, na co nikt nie zwrocil uwagi. – Zalatwiles sobie cichaczem prace w Sweetwater. Zadajesz sie z czarnuchami – wskazal na Jima. – Nie obchodzi cie, ze kolorowi spiskuja przeciwko bialym chrzescijanom, zabijaja biale kobiety, twoja rodzona siostre. Ty masz wlasne interesy.
– Jim jest moim przyjacielem. – Cyr nie spuszczal oczu z twarzy brata, ale wiedzial, ze wielkie rece zaciska w piesci, wiedzial, ze wbije go w ziemie. A poniewaz Vernon byl jego bratem, wszyscy sie odwroca, zostawia go z nim sam na sam. – Nic zlego nie robimy.
– Masz kolorowych przyjaciol. – Vernon usmiechal sie, chwytajac Cyra za kolnierz. – Moze pomogles im zwabic Edde Lou na bagna, zeby mogli ja zgwalcic i zabic. Moze sam trzymales noz i zamordowales ja tak, jak zamordowales tate.
– Nikogo nie zabilem. – Cyr szarpal sie, mimo ze dotykal juz ziemi tylko koniuszkami palcow. – Nie zabilem. Tata chcial zrobic krzywde pannie Caroline i ona musiala go zastrzelic.
– Parszywe klamstwo! – Vernon uderzyl Cyra wolna reka w glowe i gwiazdy rozblysly przed oczami chlopca. – Wyslales go na smierc, zeby tropili go jak psa. Myslisz, ze nie wiem, jak to bylo? Myslisz, ze nie wiem. ze tak