ze soba, rozswietlajac niebo rozblyskami i nasaczajac powietrze luna smierci.
Przebiegajac przez wzniesienie, ujrzala Dumbledore'a, ktory stal samotnie z uniesiona rozdzka, kontrolujac ogromny ognisty wir, coraz bardziej rozrastajacy sie na boki i niczym bicz dosiegajacy wszystkich Smierciozercow, ktorzy otoczyli go szczelnym kordonem, probujac przebic sie przez te Szatanska Pozoge.
Nagle tuz przed nia aportowalo sie dwoch Smierciozercow. Wiedziala, ze ma tylko sekunde, zanim odzyskaja zmysly po aportacji, wiec nie czekajac na nic, cisnela w pierwszego z nich zakleciem odcinajacym doplyw powietrza, a kiedy mezczyzna upadl w trawe, trzymajac sie za szyje i duszac, blyskawicznie skoczyla pomiedzy drzewa, umykajac przed klatwa drugiego ze Smierciozercow.
- Dopadne cie, ty suko! - uslyszala za soba tubalny ryk i drzewo przed nia niemal eksplodowalo, kiedy uderzylo w nie zaklecie. Zatrzymala sie gwaltownie, prawie upadajac w trawe i oslaniajac sie rekami przed sypiacymi sie drzazgami. Na oslep wycelowala i poslala Repulso w kierunku, w ktorym powinien znajdowac sie Smierciozerca. Zaklecie uderzylo w znajdujace sie wokol drzewa, rozsadzajac je i wypelniajac powietrze dymem, prochem oraz resztkami kory, ale w ostatniej chwili zdazyla skoczyc w bok, przeturlac sie po ziemi i ukryc za grubym, powalonym na ziemie konarem.
Miala wrazenie, ze kazdy oddech rani jej pluca, jakby w powietrzu zamiast tlenu, znalazly sie jedynie igly. Czula piekace rozciecia na twarzy, posiekanej resztkami fruwajacych wszedzie drzazg.
Zapadla wzgledna cisza, jesli nie liczyc odleglych eksplozji, wybuchow i kakofonii wykrzykiwanych zaklec.
Podniosla sie i bardzo powoli wysunela glowe zza pnia, przeszywajac badawczym spojrzeniem zadymiona okolice.
Powinien gdzies tam lezec... Powinien...
- Tu cie mam, ty podstepna zdziro!
Tonks odwrocila glowe, czujac przeszywajacy jej cialo, lodowaty dreszcz i spojrzala prosto w czubek wycelowanej w siebie rozdzki.
*
Powietrze drzalo, naelektryzowane wypelniajaca ja magia. Snopy zaklec wzbijaly sie w gore, zderzajac sie ze soba, lub niczym plonace strzaly, mknely wprost ku znajdujacym sie na ziemi wrogom.
Ziemia palila sie, zamieniala w smolista maz lub w sypki piasek, pochlaniajac kazdego, kto okazal sie zbyt powolny lub po prostu nieostrozny. Sylwetki walczacych raz po raz rozswietlaly eksplozje i erupcje, wrzaski umierajacych mieszaly sie z wykrzykiwanymi klatwami, a zaklecia ochronne z zabijajacymi.
Smierciozercy nacierali niczym stado rozwscieczonych, zlaknionych krwi bestii, ale zorganizowana obrona drugiej strony, skutecznie odpierala ich ataki. Ministerialne zaklecia ochronne rozposcieraly sie wokol niczym rozkladane pospiesznie parasole, drzac pod wplywem uderzajacego w nie deszczu klatw. Ziemia wybuchala pod stopami, zasypujac glowy walczacych gradem ciemnobrazowej brei.
Aurorzy utworzyli szczelny kordon, ciskajac zakleciami z taka predkoscia, ze powietrze przed nimi wydawalo sie parowac. Ich ataki okazaly sie na tyle skuteczne, ze bez przerwy przesuwali sie w przod, zmuszajac duza grupe Smieciozercow do cofania sie.
Ale pozostali mieli mniej szczescia. Ich ciala uderzaly w ziemie, wstrzasane konwulsjami, podpalane lub zamieniane w nieruchome posagi. Hermiona widziala na wlasne oczy, jak jedna z czarownic rozpadla sie doslownie na proch, a fala uderzeniowa odrzucila ja i Rona na kilka metrow w tyl. Upadajac, wrzasnela z bolu, czujac chrupniecie w barku, ale bardzo szybko sie podniosla, rozgladajac sie wokol i szukajac pozostalych.
