Na lewo od niej Luna, Neville, Seamus i Dean walczyli z dwojka Smierciozercow. Cho i reszta Krukonow zniknela jej z oczu juz jakis czas temu, kiedy tuz obok eksplodowal krajobraz, zmieniajac znajdujacych sie w samym epicentrum czarodziejow w zweglone, porozrzucane szczatki.
- Reducto! - wykrzyknela, powalajac jednego ze Smierciozercow i obserwujac, jak skumulowane zaklecia Seamusa i Deana trafiaja w drugiego.
- Uwazajcie!
Instynktownie zaslonila glowe rekami, czujac swist poteznego zaklecia. Obok niej przebiegl auror, wymieniajac klatwy z piatka znajdujacych sie nieopodal Smierciozercow.
- Chodzmy stad! - wrzasnal Ron, lapiac ja za reke i ciagnac z powrotem w strone walczacych przyjaciol.
Nie bylo czasu na nic. Na zastanowienie sie, na oddech, na zaplanowanie strategii. Swiat wydawal sie zaledwie rozmazana, wibrujaca od uderzen, wybuchow i krzykow plama. Jakby wszystko, poza tym wypelnionym smiercia, popiolem i ogniem miejscem, przestalo istniec. Kazdy oddech wydawal sie wiecznoscia. Jakby czas rozciagal sie, zmuszajac zmysly do wykonywania kilkudziesieciu rzeczy na raz. Poruszanie nogami, wypowiadanie zaklec, czujnosc, obserwacja, unik, reakcja... wszystko w jednym momencie. Pomiedzy jednym a drugim oddechem. Pomiedzy jednym a drugim uderzeniem serca. I wystarczylo spoznic sie chociaz o ulamek sekundy, by zmysly zamarly na zawsze.
Hermiona widziala katem oka, jak auror, ktory ich wyminal, powalil pieciu Smierciozercow, zanim na jego drodze stanal przeciwnik, ktorego nie byl w stanie pokonac.
Bellatriks.
Jej zaklecie rozwalilo go na kawalki.
- W nogi! - wykrzyknal Ron w strone Luny i Gryfonow, ciagnac Hermione za soba pomiedzy walczacymi. Slyszala za soba jej wysoki, lodowaty smiech. Wwiercal sie w mozg niczym natretny kornik.
- A gdzie to sie wybieracie, dzieciaczki? - Glos Bellatriks ociekal trujaca slodycza. - Ladnie to tak uciekac przed ciocia Bellatriks? Chce sie tylko przywitac...
Eksplozja na lewo od nich niemal zwalila ich z nog. Hermiona prawie upadla na martwe cialo Hestii Jones i tylko dzieki sile Rona byla w stanie biec dalej. Seamus, Dean i reszta byli tuz za nimi, kiedy pedzacy niczym huragan powiew wiatru przewrocil ich wszystkich na ziemie. Hermiona poderwala glowe, patrzac z niedowierzaniem, jak Smierciozercy padaja, powaleni sila uderzenia.
- To robota Kingsleya - wysapal Ron, podnoszac sie na kolana. - Widze Dumbledore'a!
Hermiona podazyla za jego spojrzeniem i na chwile jej serce zamarlo.
Kilkudziesieciu Smierciozercow okrazylo dyrektora, odgradzajac go od reszty walczacych, ale Szatanska Pozoga, ktora wokol siebie wyczarowal, wydawala sie skutecznie utrzymywac ich na dystans.
Niedaleko nich McGonagall posylala oslepiajace klatwy w kierunku dwojga Smierciozercow. Hermiona rozpoznala w nich rodzenstwo Carrow.
Potezny ryk sciagnal jej uwage z powrotem w strone dyrektora. Plomienne bestie zaatakowaly Smierciozercow krazacych wokol niego niczym hieny i nagle powietrze wypelnilo sie smrodem palonych cial i upiornym wrzaskiem bolu. Ciemne sylwetki rozbiegly sie, plonac zywcem niczym przemieszczajace sie szybko pochodnie. Aurorzy wykorzystali chwilowy zamet, atakujac ze zdwojona sila, ale zakapturzonych postaci wydawalo sie w ogole nie ubywac. Jakby wypelzali spod ziemi, przypominajac stado karaluchow i przynoszac ze soba jedynie zniszczenie.
Widziala profesora Flitwicka i profesor Sprout walczacych z Yaxleyem i kilkoma innymi Smierciozercami. Widziala zbudowane z blota, potezne sylwetki, wyczarowane przez profesor McGonagall, ktore rzucaly sie na przeciwnikow, pograzajac ich pod zwalami ziemi. Widziala wilkolaka Greybacka, ktory dopadl
