– Nie moga przyjechac samochodem? – wybuchnela. -Czy oni naprawde nic nie maja? Nawet radia?
– A pani uwaza, ze powinni miec to wszystko? – zapytal. Jechali juz z powrotem. Arlinga zostala daleko w tyle.
– Oczywiscie, ze powinni miec jakis srodek lokomocji j i mozliwosc porozumienia sie ze swiatem zewnetrznym – mowila podniesionym glosem. – Na litosc boska, przeciez to koniec dwudziestego wieku! No i te domy. Czy nie mozna stworzyc jakiegos rzadowego projektu, ktory by zapewnil tym i ludziom dach nad glowa? Co to bedzie, gdy spadnie deszcz lub ktos zachoruje?
Blair pokiwal glowa.
– Podobne rzeczy moze mowic tylko czlowiek, ktory nic nie wie o tych ludziach.
– Nie rozumiem, co ma pan na mysli?
– Tylko tyle, ze oni nie pragna dobr materialnych. Samo chod i dom dla pani znacza wiele, ale ci ludzie cieszyliby nimi dosc krotko, a potem porzuciliby je.
– Przeciez to szalenstwo!
– Tak pani uwaza? Wedlug mnie to tylko odmienny punkt widzenia, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ci ludzie przetrwali tysiace lat, dzielac miedzy soba caly swoj dobytek. Nie posiadajac nic, mogli w kazdej chwili wyruszyc w droge w poszukiwaniu pozywienia. Nauczenie ich chciwosci, pozadania dobr materialnych nie jest sprawa prosta i z pewnoscia nie moze sie odbyc za zycia jednego czy dwoch pokolen.
– Chciwosci? – zapytala w oslupieniu.
– Chciwosci – powtorzyl. – Czy, jesli pani woli, pojecia wlasnosci. Jezeli to pani nie odpowiada, mozna nie poslugiwac sie tym terminem. Aborygeni tu mieszkajacy z pewnoscia jednak tak by wlasnie powiedzieli. Wlasnosc moze dla nich nie istniec. Nasze dzieci ucza sie dosc szybko slowa „moje'. Dzieci aborygenow nie znaja podobnych pojec.
Cari nie posiadala sie ze zdumienia.
– Chce pan przez to powiedziec, ze naprawde niepotrzebne im domy?
– Czasem tak – odparl. – Gdy jest na przyklad zimno i mokro lub gdy sa chorzy. Ale wystarczy, ze pogoda sie poprawi, ze poczuja sie lepiej i dom nie jest im juz zupelnie potrzebny. Ruszaja wtedy w droge.
– Zostawiajac domy?
– A co by mieli z nimi zrobic?
Nie odpowiedziala, rozmyslajac nad tym, co przed chwila od niego uslyszala. Milczenie, ktore teraz trwalo, zblizalo ich do siebie. Bylo jej dobrze i chciala, aby ta chwila trwala dlugo. Przerwaly ja dzwieki wydobywajace sie z radia. W kabinie samochodu rozlegl sie glos Rexa.
– Panie doktorze?
– Slysze, co sie stalo?
– Emily Spears skarzy sie na bol zamostkowy i ma trudnosci z oddychaniem. Czy moze pan zajrzec do niej? Blair westchnal ciezko.
– Bede musial jechac po ciemku – odezwal sie po chwili.
– Wiem – odezwal sie Rex – ale nie lekcewazylbym jej wezwania. Moglby pan jeszcze tu wrocic i poleciec z powrotem samolotem, ale to by sie wiazalo z nocnym ladowaniem.
– Czy to daleko? – zapytala Cari.
– Pietnascie kilometrow stad, ale droga jest straszna. Niewykluczone wiec, ze bedziemy musieli tam zostac na noc.
– Czy jest inne wyjscie? – spytala cicho.
– Gdybym wrocil predko do Slatey Creek, ktorys z nas, Rod albo ja, polecielibysmy samolotem.
– A to wiazaloby sie z nocnym ladowaniem – powtorzyla. Pokiwal glowa.
– W dodatku nie ma tam ladowiska.
– No to nie mamy wyboru – uznala.
– Tez mi sie tak wydaje. Nie chcialem tylko za pania decydowac.
Pewnie po to, zebym nie narzekala, gdyby sie okazalo, ze zmuszeni jestesmy zostac tam na noc, pomyslala, przygryzajac wargi. Oto co mysli o mnie doktor Kinnane!
– Jedzmy wiec – rzekla zdecydowanym glosem.
Mysl o spedzeniu nocy na drodze z Blairem sprawila, ze zaczelo jej dygotac serce. Ale co miala robic? Nie bylo przeciez wyboru.
Dom Spearsow byl w oplakanym stanie. Wokol dojrzala; porozrzucane wraki samochodow i zardzewiale zbiorniki na wode. Nie bylo nawet sladu zieleni, a plot, ktory zagradzal? bydlu dostep do domu, dawno juz zostal przewrocony, gdyz zamiast niego walaly sie na ziemi przegnile paliki i pordzewialy drut.
Na powitanie wybiegl z werandy maly piesek, szczekajac; przerazliwie. Chcial najwyrazniej ich odstraszyc, ale nie bardzo mu to wychodzilo. Wystarczylo, zeby Blair strzelil w jego kierunku palcami, a piesek podwinal pod siebie ogon i podbiegl do nich, witajac radosnie. Szli ostroznie w kierunku domu, omijajac zelastwo i druty, a gdy zblizyli sie do werandy, Blair przyspieszyl kroku.
– Po co sie tak spieszyc? – zdziwila sie, nie mogac za nim nadazyc.
– Emily powinna byla uslyszec samochod, zanim tu dotarlismy – rzucil, nie zwalniajac kroku. – Sadzilem, ze bedzie nas oczekiwac na werandzie.
Gdy tylko weszli do srodka, wszystko stalo sie jasne. Emily siedziala bezwladnie na krzesle. Jej glowa opierala sie o radio, ktore stalo przed nia. Po krotkiej chwili pojeli, ze Emily Spears nie zyje. Podniesli ja i polozyli na lozku w sypialni, a potem zamkneli cicho drzwi.
– Dlaczego mieszkala sama? – Cari trzesla sie ze zdenerwowania. – Jak mozna tak zostawic starsza kobiete chora na serce?
– Bo sama tego chciala – tlumaczyl Blair. – Jej maz zmarl jakies piec lat temu. Corka, ktora mieszka w Perth, namawiala ja stale na przyjazd do siebie, ale Emily bardziej sie bala zycia w miescie niz pozostania tutaj w zupelnej samotnosci… -Nachylil sie, aby poglaskac pieska, ktory lasil sie do niego. -A zreszta byl z nia przeciez Rusty.
– Co teraz bedzie? – wyszeptala Cari.
Smierc kobiety zrobila na niej najwyrazniej duze wrazenie.
– Gdy wrocimy, zawiadomie jej corke- odparl, sprawdzajac, czy wszystkie okna w pokoju sa dobrze zamkniete. – Zorganizuje tez jutro transport zwlok do Slatey Creek. Nic wiecej nie mozemy zrobic.
– A pies? – spytala niespokojnie.
– Oj, pani doktor, jakos nie udaje sie pani zachowanie dystansu wobec pacjentow – powiedzial z cieplym usmiechem.
Zaczerwienila sie i zamilkla. Blair tulil do siebie psiaka, przygladajac mu sie z wyrazna sympatia. Kudlate uszy kundelka zaslanialy mu niemal zupelnie oczy, utkwione niespokojnie w Blaira. Pies rozumial najwyrazniej, ze los jego spoczywa w reku tego czlowieka.
– Jeszcze dzis wieczorem?
Cari popatrzyla na niego z podobnym niepokojem co Rusty i Blair nie byl w stanie powstrzymac sie od usmiechu. Podszedl do niej i wreczyl jej psiaka.
– Widze, ze odbedzie dzisiaj z nami podroz do Slatey Creek – rzekl z westchnieniem. Przyjrzal sie uwaznie Cari oraz psu i usmiechnal sie do nich serdecznie. – Swoj zawsze znajdzie swego – dodal i spojrzal na zegarek. – Robi sie poz- i no, a czeka nas blisko dwie godziny jazdy. Musimy przebyc l dzisiaj chociaz czesc drogi.
– Nie dojedziemy dzisiaj na miejsce?
– Gdyby to bylo absolutnie konieczne, sprobowalbym, ale podejmowalibysmy ryzyko, ktore podjela wtedy pani, a wiadomo, jak to sie skonczylo. Bedziemy jechac dalej tylko wtedy, gdy otrzymam przez radio pilne wezwanie.
– Ale nie bedziemy chyba tutaj nocowali? Rozejrzala sie z przerazeniem dookola.
– Oczywiscie, ze nie. Zanim zapadnie zmierzch, przejedziemy jeszcze kawalek. W samochodzie mam wszystko, co potrzebne jest do rozbicia obozowiska. O swicie pozostanie nam w ten sposob tylko godzina jazdy.
Odetchnela z ulga. Z dwojga zlego wolala juz spedzic te noc przy samochodzie na poboczu drogi, choc i ta perspektywa niezbyt jej sie podobala.