dzialan. Z drugiej strony sprawila mu prawdziwy bol wzmianka o zdarzeniu, o ktorym nie rozmawial absolutnie nigdy i absolutnie z nikim. – Wiem, ze to nie moja sprawa – powiedziala glosem jeszcze cichszym niz przedtem – ale przeczytalam w raporcie, ze wezwano cie na miejsce katastrofy. Jak to mozliwe? Jak mogli zrobic ci cos takiego?!
Miesnie wokol ust Darwina skurczyly sie, a jego twarz wykrzywila sie w osobliwej imitacji usmiechu.
– Nie wiedzieli, ze tym samolotem leciala… moja zona i malenstwo. Widzisz… moja zona planowala powrot do Waszyngtonu dopiero nastepnego dnia, ale jej matka poczula sie lepiej… szybciej, niz ktokolwiek sie spodziewal. Dlatego postanowila wrocic dzien wczesniej.
Zapanowala cisza, ktora przerwal glosny wybuch smiechu od strony barku. Jakas mloda para akurat wychodzila. Trzymali sie za rece.
– Nie musisz o tym mowic – szepnela Sydney.
– Wiem, ze nie musze – odparl Dar. – I nigdy o tym nie rozmawiam. Nawet z Larrym i Trudy, chociaz oboje znaja podstawowe fakty. Po prostu odpowiadam na twoje pytanie… – Kobieta skinela glowa. – Wiec tak… Moja zona i dziecko mieli przyleciec nastepnego dnia… jednak wsiedli w ten wczesniejszy samolot i znalezli sie na pokladzie boeinga 737, ktory spadl na przedmiesciach Fort Collins, wbijajac sie dziobem w ziemie…
– A ciebie wezwano – dodala Syd.
– Bylem wtedy pracownikiem NTSB, czlonkiem zespolu, ktory pracowal w okolicach Denver – wyjasnil pozbawionym emocji tonem. – Badalismy przyczyny wszystkich wypadkow w regionie, czyli w szesciu stanach. A Fort Collins znajduje sie zaledwie nieco ponad sto dziesiec kilometrow od Denver.
– Tyle ze… – zaczela Sydney, lecz sie powstrzymala, po czym zagapila sie w resztki kawy w swojej filizance.
Dar potrzasnal glowa.
– Na tym polegala moja praca… ogladalem wraki samolotow. Na szczescie ktos w biurze w Denver spojrzal na liste pasazerow lotu i zauwazyl imie mojej zony. Natychmiast zawiadomili szefa mojego zespolu. Od pol godziny bylem juz wtedy na miejscu wypadku… Gdzie zreszta nie bylo zbyt duzo do ogladania. Jak ci wspomnialem, boeing zaryl dziobem w ziemie. Lej wokol samolotu mial glebokosc szesciu, a srednice osiemnastu metrow. Wszedzie lezalo sporo zwyklych dla takiej katastrofy przedmiotow: buty… zawsze jest mnostwo butow… tu spalony mis, tam zielona torebka… Tylko ze wiekszosc ludzkich szczatkow musieli wydobywac archeolodzy…
Syd podniosla na niego wzrok.
– Byl to zreszta jeden z nielicznych wypadkow, ktorych NTSB nie rozwiazala… To znaczy nie znaleziono jednoznacznej i bezposredniej przyczyny…
– Tak, scisle rzecz biorac, ta katastrofa nalezala do czterech nierozwiazanych zagadek, liczac samolot linii TWA, lot numer 800 – przyznal cicho Darwin. – Podejrzewano nagla lokalna zmiane wiatru. FAA, czyli Urzad Lotnictwa Cywilnego, zalecil zmiane w ustawieniach sterowniczych boeingow 737 dopiero po… Niczym nie potrafilismy uzasadnic takiej naglej i kompletnej utraty kontroli pilota. Kiedy mnie powiadamiali, akurat rozmawialem z nastolatka ktora mieszkala w bloku mieszkalnym tuz obok parku, na ktory runal samolot. No i ta dziewczyna powiedziala mi, ze wygladala akurat przez okno swojego mieszkania na czwartym pietrze i widziala twarze osob w samolocie… Siedzieli glowami do dolu, poniewaz boeing spadal w pozycji pionowej, czyli dziobem w ziemie. Podobno szczegolowo widziala twarze pasazerow, gdyz bylo juz po zmroku i ludzie zapalili sobie swiatelka do czytania…
– Przestan, prosze cie – jeknela Sydney. – Wybacz, ze zaczelam ten temat.
Darwin milczal przez chwile. Odniosl wrazenie, ze wraca z jakiejs dalekiej podrozy. Tak sie w kazdym razie czul. Patrzyl na siedzaca przed nim kobiete i uswiadamial sobie z szokiem, ze krzyknela.
– W porzadku – zapewnil ja, zwalczajac pragnienie pogladzenia Syd po rece, ktora polozyla na bialym obrusie. – W porzadku, naprawde. Od tej pory minelo sporo czasu.
– Dziesiec lat to nie jest wystarczajaco dlugo – odszepnela kobieta. – Nie w przypadku takiej tragedii. – Odwrocila sie do okna i dwoma gniewnymi ruchami reki starla lzy.
– Rzeczywiscie – zgodzil sie z nia Dar.
Spojrzala na niego ponownie. Wydalo mu sie, ze jej niebieskie oczy wnikaja nieskonczenie gleboko w jego umysl.
– Moge spytac o jedna rzecz?
Minor kiwnal glowa.
– Dopiero dwa lata po katastrofie odszedles z NTSB i przeprowadziles sie do Kalifornii – powiedziala. – Jak mogles… zostac? Kontynuowac te robote?
– To byla moja praca – odparl Darwin. – Bylem w tym dobry.
Sydney Olson bardzo nieznacznie sie usmiechnela.
– Przeczytalam cale twoje akta, Dar. Wciaz jestes najlepszym w kraju specjalista od rekonstrukcji wypadkow. Po co zatem wspolpracujesz ze Stewart Investigations? Wiem, ze jestes calkiem niezle sytuowany i nie potrzebujesz wielkiej pensji… Ale dlaczego Lawrence i Trudy?
– Lubie ich – odparl. – Larry doprowadza mnie do smiechu.
Do domku Minora przybyli tuz po zachodzie slonca. Zmierzch wisial w cichym letnim powietrzu jak malo wyrazisty gobelin. Niewielki dom Darwina znajdowal sie na koncu kilkunastometrowej drogi zwirowej, na poludniowy wschod od miasteczka Julian, na skraju Rezerwatu Cleveland. Z okien domku rozciagal sie widok na rozlegle laki i szerokie, porosniete trawa doliny na poludniu. Ponad domem i za nim, az do skalistego wierzcholka, gesto rosly sosny zolte i daglezje zielone.
Syd rozgladala sie z podziwem.
– Niesamowite! – wolala. – Uzywales okreslenia „domek”, wiec wyobrazilam sobie zbite z soba klody i biegajace wokol myszy.
Minor zerknal na zadbana budowle z kamienia i drewna sekwojowego, okolona gankiem z widokiem na poludnie.
– Nie jest stary – odparl. – Ma dopiero szesc lat. Kupilem te posiadlosc, gdy po raz pierwszy tu przyjechalem. Najpierw mieszkalem w starym wozie sluzacym do przewozu owiec…
– W wozie sluzacym do przewozu owiec? – spytala Sydney.
Dar skinal glowa.
– Zaraz zobaczysz.
– I zaloze sie, ze ten dom zbudowales sam.
– Nie bardzo. – Dar zachichotal. – Mam dwie lewe rece, jesli chodzi o mlotek czy pile. Wiekszosc prac wykonal miejscowy budowniczy… siedemdziesieciolatek nazwiskiem Burt McNamara.
– Moj Boze – zawolala Syd, podchodzac do otwartego ganku przed budynkiem. – Masz nawet jacuzzi.
– Tak, to bardzo przyjemne urzadzenie. A stad jest wspanialy widok. W zimna noc mozna usiasc w goracej wodzie i patrzec na swiatelka w indianskim rezerwacie, tam, po drugiej stronie doliny.
Otworzyl frontowe drzwi i odsunal sie na bok, przepuszczajac kobiete jako pierwsza.
– Rozumiem, dlaczego nie masz… zbyt czesto… gosci – mruknela cicho.
Ostatnie promienie wieczornego swiatla oswietlaly jeden duzy pokoj. Dar nie podzielil domu (wydzielil jedynie lazienke) i tylko grupki mebli oraz dywany roznily jeden obszar od innego. Wiekszosc scian zastawiono polkami z ksiazkami, choc gdzieniegdzie wisialy tez ogromne oryginalne plakaty francuskie – jeden z nich reklamowal jakies akcesoria dla wedkarzy, prezentujac wedkarke lapiaca z kanoe pstraga; obraz stylizowany byl na lata dwudzieste: czarnobialy, wykonany charakterystyczna smiala kreska. W poludniowo-wschodnim narozniku, pod kwadratowymi oknami o trzydziestocentymetrowym boku, stalo duze biurko w ksztalcie litery „L”. Widok z tego miejsca byl wprost zniewalajacy. Zreszta cala wschodnia sciana skladala sie z pieknie zaciemnionych zapadajacym zmierzchem okien. Wieksza czesc zachodniej sciany zajmowal olbrzymi kominek, w poblizu stalo kilka wygodnych skorzanych foteli i kanap do siedzenia, a takze pojedyncze lozko, przykryte kocem marki Hudson’s Bay i ustawione tuz za dluga kanapa.
– Lubie obserwowac ogien z lozka – wyjasnil Darwin.
– Jasne – mruknela Syd.
Minor postawil torby, po czym zdjal dwie latarnie z hakow na scianie.
– Chodz, pokaze ci twoje miejsce w wozie.
Wyprowadzil ja na ganek. W coraz bardziej gestniejacym mroku przeszli jakies trzydziesci metrow dobrze utrzymana sciezka, wzdluz ktorej w szesciometrowych odstepach staly polmetrowe latarenki z bialego kamienia o wygladzie dalekowschodnich pagod. Dar i Sydney pokonali maly brzozowy zagajnik, po czym znalezli sie na porosnietej bujna trawa polanie. Stal tam woz.
Woz byl stary i byc moze kiedys rzeczywiscie sluzyl do przewozu zwierzat, teraz jednak zostal odnowiony, obudowany drewnem i szklem oraz dodatkowo wyposazony w maly ganek, siatkowe drzwi, a od strony poludniowej takze w plocienna markize. Obok niego ustawiono kilka krzesel w stylu Adirondack; wszystkie obrocono w strone widoku jeszcze bardziej nieprawdopodobnego niz ten rozciagajacy sie z domku.
Minor przepuscil Syd i kobieta weszla po czterech stopniach, otworzyla drzwi i wkroczyla do niewielkiego pomieszczenia.
– To chyba najprzytulniejszy pokoj, jaki w zyciu widzialam – oswiadczyla.
Woz mial zaledwie piec i pol metra dlugosci oraz dwa metry szerokosci, ale przestrzen wykorzystano z duza pomyslowoscia. Po prawej stronie miescila sie mala toaleta, na scianie polnocnej, pod oknem – niewielki zlew, na poludniowej „czesc jadalna” w postaci barowego stolika polaczonego z lawka, cala zachodnia zas zajmowalo przymocowane do sciany lozko pod polkula starych szybek okiennych. Niski kopulasty sufit polyskiwal, poniewaz wylozono go pomalowanymi na kolor miodu drewnianymi listewkami. Do scian przybito rozne kolki i haki; na dwoch z nich Dar powiesil przyniesione latarnie. Wysokie lozko wygladalo na bardzo wygodne, szczegolnie dzieki lezacej na nim domowej narzucie utworzonej z pozszywanych kwadratow i ulozonych na obu koncach ogromnych poduszek. Szuflady wsuwaly sie w boazerie pod materacem.
– Nie ma tu niestety pradu – wyjasnil Darwin – jest jednak woda, gdyz dziala instalacja wodno-kanalizacyjna. Pociagnelismy linie od tego samego zbiornika, z ktorego korzysta domek. Obawiam sie, ze nie bedziesz miala prysznica ani wanny… wiesz, nie bylo miejsca… ale nie krepuj sie uzywac duzego prysznica w domku.
– Czy twoj pan McNamara przebudowal takze ten woz? – spytala Syd, siadajac na drewnianej lawce i popatrujac przez malenkie okna na ostatnie minuty zachodu slonca. Dzieki niewielkiej przestrzeni w wozie mozna sie bylo czuc jak pod pokladem bardzo malej, lecz przytulnej lodzi.
Dar potrzasnal glowa – My… to znaczy moja zona i ja zbudowalismy go latem przed katastrofa. W magazynie „Architectural Digest” przeczytalismy artykul o pewnej ekipie z Montany. We trzech – projektant wnetrz, stary ranczer i budowlaniec – skupowali stare baskijskie wozy sluzace niegdys do przewozu owiec i przerabiali je w