Minor wyregulowal M40, po czym wybral cele na otwartym polu ponizej domku i wystrzelil kilkadziesiat pociskow przy obecnym wietrze. Tego dnia mocno wialo, a przy stalym wietrze o takiej predkosci – dwudziestu czterech kilometrow na godzine – pocisk o kalibrze 7,62 milimetra na dystansie dwustu metrow znosilo o 11,43 centymetra od celu, przy pieciuset piecdziesieciu metrach o piecdziesiat centymetrow, a przy odleglosci rownej kilometrowi az o metr i dwadziescia dwa centymetry. Tyle ze wiatr nigdy nie wial idealnie rownomiernie.
Dar wiedzial, ze nowe pokolenie snajperow ruszalo do bitwy z kieszonkowymi kalkulatorami albo – przy bardziej wyrafinowanych systemach broni – z mikrokomputerami w celownikach z dodanymi elektronicznymi czuj – nikami wiatru.
Uwazal, ze takie udogodnienie powoduje u strzelcow zanik instynktu i stepienie podstawowych zmyslow. On sam podczas szkolenia nauczyl sie mierzyc predkosc wiatru. Ponizej pieciu kilometrow na godzine trudno bylo cos zauwazyc, chyba ze po unoszacym sie dymie. Powiew od osmiu do trzynastu kilometrow na godzine utrzymywal liscie drzew w stalym ruchu. Darwin umial ocenic sile wiatru juz po rodzaju dzwieku, jaki wydawaly poruszajace sie konary otaczajacych domek sosen i daglezji. Wiatr pomiedzy trzynastoma a dziewietnastoma kilometrami na godzine tworzyl zawirowania pylu i drobnego piasku, potrzasal mocniej liscmi. Podczas nieco silniejszego podmuchu, dochodzacego do dwudziestu osmiu kilometrow na godzine, niewysokie brzozki na otwartym terenie niemal nie przestawaly sie poruszac.
Minor wiedzial instynktownie, juz nawet jako mlokos szkolacy sie na snajpera, ze predkosc wiatru stanowi jedynie czesc tego rownania. Nalezalo wyczuc i wziac pod uwage rowniez kierunek wiatru. Lekki wiatr boczny z godziny osmej, dziewiatej i dziesiatej oraz drugiej, trzeciej i czwartej otrzymywal w rownaniu pelna wartosc, natomiast wiatr ukosny z godziny pierwszej, piatej, siodmej i jedenastej – tylko polowe wartosci, totez na przyklad wiatr wiejacy z predkoscia jedenastu kilometrow na godzine na pozycji dziewiec podczas regulacji bocznej celownika liczyl sie dla Darwina jako wiatr wiejacy z predkoscia piec i pol kilometra na godzine. Jezeli natomiast wiatr wial bezposrednio w pozycje strzelecka Dara albo z tylu – czyli z godziny szostej albo dwunastej – pocisk lecial po prostu nieco szybciej przy wietrze z tylu lub nieco wolniej przy wietrze z przodu. Latanie szybowcem wyczynowym wyostrzylo mu jeszcze umiejetnosc wyczuwania predkosci wiatru i jego kierunku.
Gdy wzielo sie pod uwage czynniki zasiegu i wiatru, najlepiej w mikrosekundach, trzeba bylo uzyc starego wzoru strzelcow wyborowych marines, wyrazonego w setkach jardow pomnozonych przez predkosc wiatru w milach na godzine, podzielonego przez pietnascie i zamienionego na metry. Mimo uplywu tak wielu lat Dar potrafil wykonac takie obliczenie natychmiast, wrecz instynktownie.
Lezac lub kleczac na dlugim, trawiastym terenie przez cale wtorkowe popoludnie, zerkal stale na malenki monitor wideo zestrojony z kamera obok domku. Chcial miec pewnosc, ze nikt nie przyjedzie tutaj podczas jego cwiczen. Czasami w uszytym przez siebie maskujacym stroju ze skrawkow, czasami w zielonych spodniach i koszulce polo, strzelal do roznych celow, koncentrowal sie na osiagnieciu minuty katowej, czyli strzale w kolo o srednicy dwu i pol centymetra ze stu metrow, oraz probie uzyskania wynikow jeszcze dokladniejszych. Nawet gdy zyskiwal taki efekt regularnie – przy lekko porywistym wietrze i uprzednio obliczonym zasiegu – pamietal o jednej waznej kwestii: te cele to tylko krzyzyki na papierze!
Tuz przed zmierzchem w srodowy wieczor wszystkich ludzi z FBI przebywajacych wokol kryjowki Rosjan postawiono w stan pelnej gotowosci. Do tej pory osmiu snajperow ubranych w maskujace stroje zakradlo sie pod dom na odleglosc niecalych stu piecdziesieciu metrow z trzech stron posiadlosci, czyli z wyjatkiem tej od ulicy. Trzech sposrod tych snajperow czekalo w wysokiej trawie niecale piec metrow od przycietych trawnikow.
Wczesniej, o godzinie szesnastej trzydziesci, u Rosjan zadzwonil telefon. Federalne Biuro Sledcze podsluchalo i nagralo rozmowe.
– Panskie pranie jest, gotowe, panie Yale.
– W porzadku – brzmiala odpowiedz, najprawdopodobniej Gregora Yaponchika.
Specjaliscie z FBI w ciagu kilku sekund ustalili, ze dzwoniono z pewnej pralni chemicznej w Pasadenie. Warren polecil wybrac ten numer jednemu z agentow i spytac, czy pranie pana Yale’a jest juz gotowe. Wlasciciel pralni potwierdzil i dodal, ze wlasnie przekazal telefonicznie te informacje panu Yale. Przeprosil, ze nie jest w stanie dostarczyc prania, wyjasnil jednak, ze nie odwoza wyczyszczonej odziezy tak daleko na polnoc od Pasadeny. Agent zapewnil wlasciciela, ze rozumie.
O dwudziestej dziesiec przed domem zatrzymala sie biala furgonetka, z ktorej wysiedli trzej Latynosi w szarych koszulach i spodniach roboczych. Na boku furgonetki widnial napis reklamujacy dzialalnosc porzadkowo-ogrodnicza wraz z numerem telefonu, pod ktory agent specjalny Warren natychmiast kazal zadzwonic swojemu czlowiekowi. Sprawdzali przedsiebiorstwo, szczegolnie ze prace o tej porze nie wydawaly sie sensowne.
Wezwanie potwierdzono, a firma uslugowa zapewnila telefonujacego agenta, ze chodzi o cotygodniowa usluge, niestety, przyjazd opoznil sie z powodu problemow z furgonetka oraz komplikacji w domu poprzedniego klienta. Pozniej Syd wyjasnila Darwinowi, ze Warren przez chwile walczyl z pokusa polecenia firmie uslugowej odwolania pracownikow, ale trzech robotnikow zabralo sie juz za koszenie trawy, przycinanie krzewow i wycinanie malych, uschnietych drzewek. W koncu Warren stwierdzil, ze moze praca tamtych wplynie na ich akcje pozytywnie, odciagajac od nich uwage. Bylo juz prawie ciemno.
Jeden z robotnikow podszedl do drzwi frontowych, a agenci ukryci w domu odleglym o czterysta metrow od kryjowki Rosjan zrobili wyrazna fotografie Pavla Zukera rozmawiajacego obcesowo z przytakujacym mu i kiwajacym glowa mezczyzna. Wreszcie Zuker zamknal drzwi, a w chwile pozniej otworzyly sie drzwi do garazu. W przycmionym swietle ludzie z FBI dostrzegli sterty lisci obok dwoch mercedesow.
Robotnicy pracowali szybko, wrecz scigajac sie z zapadajacym zmrokiem: w pospiechu skosili trawniki, niemal ocierajac sie o lezacych w wysokiej trawie plasko na brzuchach snajperow Federalnego Biura Sledczego. W pewnym momencie jeden z robotnikow zatrzymal kosiarke, podniosl z ziemi przedmiot, ktory wygladal jak metalowa podkowa, i wyrzucil go w wysoka trawe za podworzem, prawie trafiajac w glowe jednego ze strzelcow wyborowych.
Zapadl juz prawie calkowity mrok, gdy skonczylo sie koszenie i przycinanie. Agenci przygladali sie nerwowo, jak robotnicy znikaja w garazu, a nastepnie wychodza z niego z wielkimi worami wypelnionymi najprawdopodobniej suchym listowiem.
– Policzcie – rzucil krotko Warren przez radio.
– Wory z liscmi? – spytal jakis nieszczegolnie rozgarniety agent specjalny.
– Nie, durniu, robotnikow. Upewnijcie sie, ze wszyscy trzej wsiedli z powrotem do furgonetki.
– Zgadza sie – potwierdzili obserwatorzy i snajperzy.
Okazalo sie, ze trzech robotnikow weszlo do garazu i trzech z niego wyszlo. Wrzucili worki z liscmi na tyly furgonetki, potem zaladowali tam tez inne smieci. Swiatlo na ganku i male swiatelka wzdluz podjazdu zapalily sie automatycznie. Tuz po odjezdzie furgonetki wlaczyly sie tez swiatla w domu.
– Zdejmujemy ich? – spytal przez radio jeden z agentow blisko domu.
– Nie – odparl Warren. – Ich szef powiedzial, ze pracuja po godzinach i stad rozjezdzaja sie do domow. Zostawcie ich, niech jada.
Wszyscy noca uzywali noktowizorow: snajperzy w trawie, obserwatorzy w domach i funkcjonariusze lecacy na duzej wysokosci helikopterami. Najchetniej rozpoczeliby akcje okolo trzeciej trzydziesci rano, gdy Rosjanie beda pograzeni w najglebszym snie, a ich potencjalni straznicy najbardziej znuzeni. Niestety akcja musiala byc zsynchronizowana z innymi aresztowaniami, atak nie mogl sie zatem zaczac wczesniej niz o piatej rano. Warren, Syd i pozostali uznali, ze warto poczekac do switu, dzieki temu bowiem Dallas Trace i jego wspolnicy, ktorzy mieli zostac zatrzymani nastepnego ranka, nie uslysza w porannych wiadomosciach o oblawie na Rosjan.
We wtorkowy wieczor Dar znow strzelal przez kilka godzin z karabinu Barrett Light.50. Przezycie okazalo sie doprawdy fascynujace. Karabin posiadal dwojnog – na szczescie, gdyz wazyl trzynascie kilogramow bez celownika i mierzyl ponad poltora metra. Byl zatem spory. Kiedy Minor zamontowal celownik teleskopowy M3a Ultra i usilowal podniesc bron wraz z kilkoma pudelkami nabojow, natychmiast poczul bol w krzyzu.
W srode Darwin pracowal w mieszkaniu, poznym popoludniem porozmawial krotko z Syd, potem wyjal spod lozka remingtona 870, zaladowal go, napelnil kieszen dodatkowymi nabojami i wraz z torba z rzeczami zaniosl do land cruisera. Zanim doszedl do samochodu, rozejrzal sie uwaznie po garazowym parkingu. Byloby doprawdy zenujace przejsc te wszystkie przygotowania, a nastepnie zginac na wlasnym parkingu od kulki kaliber.22 wystrzelonej przez jakiegos rozwscieczonego Rosjanina. Na szczescie nikogo tam nie dostrzegl.
Jechal, utykajac co jakis czas w normalnych, srodowych korkach. Chcial dotrzec do domku jeszcze przed zmrokiem i udalo mu sie. Zatrzymal sie na dlugim zwirowym podjezdzie i uruchomil wszystkie kamery po kolei. Nie widzial niczego podejrzanego ani na drodze przed soba, ani w punktach snajperskich wysoko nad domkiem. Nikt takze sie nie krecil w polu ponizej domu ani po samym domu. Przejechal reszte drogi, wniosl torby i nieco artykulow spozywczych, po czym zabral sie za obiad. Zastanowil sie, czy nie zadzwonic do Syd, wiedzial jednak, ze przez caly wieczor bedzie zajeta w taktycznym centrum dowodzenia.
„Co tam, do diabla” – pomyslal. „Dowiem sie o wszystkim jutro z radia i przeczytam w gazecie wieczornej”. Popijal kawe. „Mam nadzieje” – dorzucil w myslach.
Gdzies okolo polnocy sprawdzil dwukrotnie zamki drzwi domku i wylaczyl swiatlo. Ogien nadal plonal w kominku, wypelniajac cieply pokoj migoczacym swiatlem. Poza tym Darwin zostawil lampe w kuchni i druga obok lozka.
Zamiast sie polozyc, wzial sztucer i odbiornik z monitorem, odsunal czesc dywanu, otworzyl drzwi zapadowe i zszedl do piwnicy. Swiatla zapalily sie automatycznie. Zostawil sztucer oparty o zewnetrzna sciane, przekrecil klucz w stalowych drzwiach i przecial magazyn, az doszedl do kraty wentylatora. Otworzyl i zdjal ciezka klodke, zajrzal do zakurzonego kanalu wentylacyjnego, swiecac sobie latarka, po czym wszedl do niego i przeczolgal sie na lokciach i kolanach cale szescdziesiat siedem metrow – zasapal sie o wiele bardziej, nizby tego chcial – az dotarl do drugiej kraty. Otworzyl ja i przesliznal sie do starej kopalni zlota. Tam znalazl zawiniety w plastik karabin M40 i ciezki plecak, ktore pozostawil tam poprzedniego dnia.
Wyciagnal z plecaka kamizelke kuloodporna nalozyl ja podniosl ciezki plecak, a karabin zawiesil sobie wygodnie na prawym ramieniu. W starym szybie kopalni kapala woda. Kaluze byly wszedzie, czesto glebokie nawet na pietnascie centymetrow. Szedl, rozchlapujac je. Droge oswietlal sobie latarka. Nosil nieprzemakalne buty turystyczne, zielone spodnie, a na grubej kamizelce kuloodpornej luzna bluze w odcieniu maskujacym. Do plociennego paska przypial sobie pochewke z nozem marki Ka- Bar z czarnej stali. Telefon komorkowy wlozyl do kieszeni koszuli, lecz go wylaczyl.
Kiedy dotarl do wejscia do kopalni, zgasil i schowal latarke, wyjmujac za to okulary noktowizyjne L.L. Bean. Na niebie nie bylo ksiezyca, a wawoz wypelnialy osobliwe cienie. Minor postal chwile, przyzwyczajajac oczy do mroku, a okulary pozostawil na czole. Nastepnie ruszyl przed siebie wawozem i wspial sie waska sciezka po wschodniej scianie, az do wczesniej wybranego miejsca.
Noc byla piekna, niemal bezchmurna i nieco chlodniejsza niz zazwyczaj latem, przez to jednak doskonala na wedrowki.
Zespol szturmowy FBI wywazyl frontowe drzwi domu na ranczu w Santa Anita punktualnie o piatej rano. Czekajacy na zewnatrz agenci wstrzelili przez wszystkie okna pociski dymne z gazem lzawiacym, a ci przy drzwiach wrzucili granaty oslepiajace do salonu, nastepnie zas wpadli tam, celujac przed siebie z karabinow z celownikami