tylko, ze ludzie gadaja. Pracuje tu od osiemnastu lat. Nie jestem czepialski. Ale jesli ktos nie zjawia sie przez trzy dni w robocie, to nie moge na to pozwolic.
– Ma pan cos do dodania?
– Nie. Przyszedl tu. Robil, co do niego nalezy. A kiedy sie nie pokazal, to go wywalilem. I koniec.
Myron skinal glowa.
– Dziekuje panu.
– Ej, moze pan cos dla mnie zrobic?
– Co?
– Moze by corka zabrala z szafki jego graty. Przyjmuje nowego pracownika i szafka by mi sie przydala.
Myron wjechal winda na pediatrie. Okrazyl stanowisko pielegniarek i przez duza szybe dostrzegl Brende. Siedziala na lozku dziewczynki, najwyzej siedmioletniej. Zatrzymal sie i chwile ja obserwowal. Przebrana w bialy fartuch, na szyi miala stetoskop. Dziewczynka cos do niej powiedziala. Brenda usmiechnela sie i wlozyla jej do uszu sluchawki. Rozesmialy sie. Na skinienie Brendy do lozka podeszli rodzice dziewczynki.
Mieli wychudzone twarze – zapadle policzki, a w pustych oczach smiertelne cierpienie. Brenda cos do nich powiedziala. Znow sie rozesmialy. Myron patrzyl jak urzeczony.
Wreszcie Brenda opuscila pokoj i podeszla prosto do niego.
– Dlugo tu stoisz? – spytala.
– Minute, dwie – odparl. – Lubisz to.
– To jeszcze lepsze od koszykowki.
Nic dodac.
– I co? – spytala.
– Twoj ojciec ma tu szafke.
Zjechali winda do podziemi. Czekal tam na nich Calvin Campbell.
– Zna pani kombinacje? – spytal.
Zaprzeczyla.
– Nie szkodzi.
Campbell uderzyl z wprawa olowiana rurka i zamek szyfrowy pekl jak szklo.
– Moze pani zapakowac rzeczy do tego pustego kartonu w kacie – powiedzial i wolno odszedl.
Brenda spojrzala na Myrona. Skinal glowa. Otworzyla szafke. Z wnetrza buchnal odor brudnych skarpet. Myron skrzywil sie, zajrzal do srodka i dwoma palcami uniosl koszule. Wygladala jak koszula z reklamy „przed upraniem” proszkiem Tide.
– Tata nie za czesto odwiedzal pralnie – powiedziala Brenda.
Zdaje sie, ze nie czesto tez wyrzucal smieci. Szafka wygladala tak, jakby upchnieto do niej caly akademik. Zawalaly ja brudne ubrania, puste puszki po piwie, stare gazety. Trafilo sie nawet opakowanie po pizzy. Brenda przyniosla karton i zabrali sie do oprozniania smietnika. Myron zaczal od mundurowych spodni. Po zadaniu sobie pytania, czy sa wlasnoscia Horace’a, czy szpitala, po chwili zadal sobie drugie, czemu traci czas na takie blahostki. Przeszukal kieszenie spodni i wyjal zmieta kulke papieru.
Po rozprostowaniu okazalo sie, ze jest to koperta. Wyjal z niej kartke i zaczal czytac.
– Co to? – spytala Brenda.
– List od adwokata.
Podal jej kartke. List brzmial:
Drogi Panie Slaughter!
Otrzymalismy panskie listy i wiemy o panskich uporczywych probach skontaktowania sie z nasza kancelaria. Wyjasnilem panu osobiscie, ze sprawa, w ktorej pan sie do nas zwraca, ma charakter poufny. Dlatego prosze, by zaniechal pan kontaktow z nami. Dalsze proby potraktujemy jako nekanie.
– Wiesz, o czym mowa? – spytal Myron.
Brenda zawahala sie.
– Nie – powiedziala wolno. – Ale to imie i nazwisko, Thomas Kincaid, brzmi znajomo. Nie potrafie go jednak umiejscowic.
– Moze juz cos zalatwial twojemu tacie.
Potrzasnela glowa.
– Watpie. Nie przypominam sobie, zeby ojciec korzystal z uslug prawnika. A jesli nawet, to watpie, czy wybralby sie do Morristown.
Myron zadzwonil z komorki do biura. Wielka Cyndi polaczyla go z Esperanza.
– Co jest? – spytala Esperanza, wcielenie uprzejmosci.
– Czy Lisa przefaksowala ci rachunek telefoniczny Horace’a Slaughtera?
– Lezy przede mna. Wlasnie go sprawdzilam. Jakkolwiek groznie to brzmi, zdobycie wykazu czyichs rozmow pozamiejscowych nie nastrecza trudnosci. Niemal kazdy prywatny detektyw dysponuje zrodlem informacji w firmach telefonicznych. Potrzeba tylko troche smaru.
Myron dal znak Brendzie, ze chce list z powrotem. Oddala mu go, uklekla i z glebi szafki wydobyla plastikowy worek. Myron sprawdzil numer telefonu Kincaida.
– Dzwonil pod piec-piec-piec-jeden-dziewiec-zero-osiem? – spytal Esperanze.
– Tak. Osiem razy. Zadna z rozmow nie trwala pieciu minut.
– Cos jeszcze?
– Nadal szukam, do kogo telefonowal.
– Cos sie urodzilo?
– Moze. Dwa razy dzwonil do sztabu wyborczego Arthura Bradforda.
Myron poczul znajomy, wcale mily dreszczyk. Znow wyskoczylo to nazwisko. Arthur, jeden z dwu synow marnotrawnych rodu Bradfordow, ubiegal sie w listopadowych wyborach o stanowisko gubernatora.
– Dobra. Cos jeszcze?
– Na razie nie. Aha, nie znalazlam nic… doslownie,
To go nie zaskoczylo.
– Dobrze, dzieki.
Rozlaczyl sie.
– I co? – spytala Brenda.
– Twoj ojciec wydzwanial do tego Kincaida. Dzwonil tez do sztabu wyborczego Arthura Bradforda.
– O czym to swiadczy? – spytala zdezorientowana.
– Nie wiem. Twoj tata byl zaangazowany politycznie?
– Nie.
– Znal Arthura Bradforda lub kogos z jego sztabu wyborczego?
– Nic o tym nie wiem. – Brenda otworzyla worek na smieci, zajrzala do srodka i twarz jej sie zmienila. – Chryste!
Myron uklakl przy niej. Rozchylila worek, zeby mogl zajrzec. W srodku byla koszula sedziowska w bialo- czarne pasy, z napisem na prawej kieszeni „Stowarzyszenie Sedziow Koszykowki Stanu New Jersey”. Na lewej widniala duza czerwona plama.
Plama krwi.
9
– Powinnismy zawiadomic policje – rzekl Myron.
– I co im powiemy?