– Wszystko wskazuje na Bradfordow. Szukaja Anity Slaughter. Z tego, co wiemy, od dwudziestu lat. To jedyne sensowne rozwiazanie. Wiesz, co to oznacza?

– Powiedz.

– Ze Arthur Bradford mnie oszukal.

Win westchnal wymownie.

– Polityk, ktoremu nie mozna ufac? Zaraz powiesz mi, ze nie ma Swietego Mikolaja.

– Potwierdza to nasz wstepny domysl. Wyjasnia, dlaczego Arthur Bradford jest tak skory do wspolpracy. Anita Slaughter uciekla, bo sie bala. Mam ja znalezc, zeby mogl ja zabic.

– A potem sprobuje zabic ciebie. – Win sprawdzil w lusterku fryzure. – Nielatwo jest byc przystojnym, rozumiesz.

– Ale sie nie uskarzasz.

– Juz taki jestem.

Win zerknal jeszcze raz w lusterko i ustawil je w poprzedniej pozycji.

Clay Jackson mieszkal w biednej robotniczej dzielnicy, przy ulicy z szeregowymi domami, samymi blizniakami, nie liczac kilku naroznych knajp z brudnymi oknami, przez ktore blyskaly niemrawo neonowe reklamy budweisera. Podworza za nimi wychodzily na droge 280. Ogrodzenia byly z siatki. Z popekanych chodnikow wyrastalo tyle chwastow, ze nie dalo sie okreslic, gdzie konczy sie trotuar, a gdzie zaczyna trawnik.

Tu rowniez mieszkali sami czarni. Myron znow poczul znajomy, niewytlumaczalny niepokoj.

Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko domu Claya Jacksona, w malym parku smazono cos na roznie. Grano w softball. Zewszad dobiegaly gromkie smiechy. Ryczal radiomagnetofon. Oczy wszystkich zwrocily sie na wysiadajacych z taurusa Myrona i Wina. Radiomagnetofon nagle zamilkl. Myron zmusil sie do usmiechu. Na Winie spojrzenia miejscowych nie zrobily zadnego wrazenia.

– Patrza na nas – powiedzial Myron.

– Gdyby dwoch czarnych podjechalo pod twoj dom w Livingston, to jakby ich tam przyjeto?

– Myslisz, ze sasiedzi dzwonia na policje i donosza, ze po ulicy kreci sie dwoch „podejrzanych mlodych”?

– Mlodych? – spytal Win, unoszac brew.

– Pobozne zyczenia.

– Mowa.

Ruszyli w strone ganku podobnego do tego z Ulicy Sezamkowej. Ale grzebiacy w pobliskim koszu na smieci mezczyzna w niczym nie przypominal Oskara Zrzedy. Myron zapukal do drzwi. Win przyjrzal sie oczom, plynnym ruchom, badajac wzrokiem sytuacje. Grajacy w softball i raczacy sie barbecue po drugiej stronie wciaz na nich patrzyli. Bez najmniejszej sympatii. Myron zapukal powtornie.

– Kto tam? – odezwal sie kobiecy glos.

– Nazywam sie Myron Bolitar. A to jest Win Lockwood. Chcielibysmy sie widziec z Clayem Jacksonem.

– Mozecie chwile zaczekac?

Czekali blisko minute, nim zabrzeczal lancuch. Obrocila sie galka i w drzwiach stanela kobieta. Czarna, moze czterdziestoletnia. Usmiech na jej twarzy pelgal jak neonowa reklama budweisera w naroznej knajpie.

– Jestem matka Claya – powiedziala. – Wejdzcie.

Weszli za nia do srodka. Na kuchni gotowalo sie cos smacznego. Stary klimatyzator ryczal niczym odrzutowiec DC-10, ale dzialal. Krotko jednak zazywali przyjemnego chlodu, bo gospodyni poprowadzila ich pospiesznie waskim korytarzem i przez tylne drzwi znow wyszli na zewnatrz, na podworko.

– Napijecie sie czegos? – spytala, przekrzykujac halas autostrady.

Myron spojrzal na Wina. Win zmarszczyl brwi.

– Nie, dziekujemy.

– Dobrze. – Usmiech matki Claya rozmigotal sie jak dyskotekowy stroboskop. – Pojde po syna. Zaraz wroce.

Zamknela zewnetrzne drzwi.

Zostali sami. Podworko bylo malutkie. Ze stojacych tu skrzynek buchaly kolorowe kwiaty i marnialy dwa duze krzewy Myron podszedl do ogrodzenia i spojrzal na droge 280. Po czteropasmowej autostradzie mknela rzeka pojazdow. Snujace sie wolno w dusznym upale spaliny zawisaly w powietrzu. Gdy przelykal sline, czul ich smak.

– Niedobrze – powiedzial Win.

Myron skinal glowa. Do twojego domu przychodza dwaj biali. Nie znasz zadnego. Nie prosisz, zeby sie wylegitymowali, tylko wpuszczasz ich do srodka i zostawiasz na podworzu. Cos tu smierdzialo, nie tylko spaliny.

– Poczekajmy, co z tego wyniknie – powiedzial.

Nie czekali dlugo. Z trzech kierunkow nadeszlo osmiu roslych Murzynow. Dwoch wypadlo przez tylne drzwi. Trzech zaszlo ich z prawej strony domu, a trzech z lewej. W rekach mieli aluminiowe kije bejsbolowe, a na twarzach miny „przylutujmy im”. Wachlarzykiem otoczyli podworko. Myronowi przyspieszyl puls. Win splotl rece na piersi. Poruszaly sie tylko jego oczy.

Napastnicy nie byli ulicznymi lobuzami ani czlonkami gangu. Byli graczami w softball z parku po drugiej stronie ulicy, doroslymi mezczyznami o krzepkich cialach, zaprawionych w codziennej pracy – dokerami, kierowcami ciezarowek et cetera. Niektorzy trzymali kije gotowe do uderzenia, inni na ramionach, a jeszcze inni odbijali je lekko od nog, jak Joe Don Baker w filmie Z podniesionym czolem.

Myron zmruzyl oczy w sloncu

– Skonczyliscie grac? – spytal.

Najwiekszy z Murzynow wystapil naprzod. Brzuch mial jak zelazny kociol, dlonie zgrubiale, a rece tak mocarne, ze nautilus na silowni peklby pod naporem jego nierzezbionych muskulow, jakby byl ze styropianu. Poszerzona do maksimum bejsbolowka Nike karlala na jego glowie do rozmiarow jarmulki. Koszulke mial z logo Reeboka. Czapka Nike, koszulka Reeboka? Markowy bigamista.

– Gra dopiero sie zaczyna, baranie.

Myron spojrzal na Wina.

– Odpowiedz niezla, lecz malo oryginalna – odparl Win. – Slowo „baran” doczepione na sile. Temu panu tymczasem podziekujemy, moze lepiej sie spisze nastepnym razem.

Osemka mezczyzn okrazyla Myrona i Wina.

– Choc no tu, kajzerko.

Nike-Reebok, ich oczywisty przywodca, wskazal palka Wina.

Win spojrzal na Myrona.

– Chyba mowi o tobie – powiedzial Myron.

– Bierze mnie za rodaka Schwarzeneggera.

Win usmiechnal sie, a Myronowi zabilo serce. Ludzie zawsze popelniali ten blad. Nieodmiennie obierali sobie Wina za cel. Nie dosc, ze mial metr siedemdziesiat kilka wzrostu, ze dwadziescia centymetrow mniej od niego, to jego powierzchownosc – jasne wlosy, blada cera, niebieskie zylki, kosciec, zda sie, kruchy jak z porcelany – wyzwalala w nich najgorsze instynkty. Win wydawal sie miekki, chowany pod kloszem, wychuchany – wymoczek, ktorego wystarczy stuknac, a rozleci sie jak tani fajans. Latwa zdobycz. Ulubiona przez wszystkich.

Win podszedl do Nike-Reeboka, uniosl brew i glosem kamerdynera Lurcha z Rodziny Adamsow spytal:

– Pan wzywal?

– Jak sie nazywasz, kajzerko?

– Thurgood Marshall [2].

Silna grupa nie przyjela tego z entuzjazmem. Zaszumiala.

– Sadzisz sie na rasistowskie dowcipy?

– A nazwanie kogos kajzerka nie jest rasistowskim wicem?

Win zerknal na Myrona i uniosl kciuki. Myron zrobil to samo. W pokazowej szkolnej debacie Win za te odpowiedz zdobylby punkt.

– Jestes glina, Thurgood?

Win zmarszczyl czolo.

– W tym stroju?! – Chwycil sie za klapy. – Liiitosci!

– To czego tu szukasz?

Вы читаете Jeden falszywy ruch
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату