Mial duze, masywne dlonie, wiedziala jednak, ze ich dotyk potrafi byc bardzo delikatny i czuly. Z jakiegos powodu wygasla cala zlosc, jaka jeszcze rano czula do niego, i teraz w glowie kolatala sie tylko mysl, ze jeszcze dwadziescia cztery godziny temu byla gotowa zakochac sie w tym czlowieku bez pamieci. I choc teraz bardzo pragnela zmienic to nastawienie, po prostu nie umiala na zawolanie zapomniec o swoich uczuciach.
– Prosze – rzekl, wstajac i wyciagajac w jej kierunku sandaly. – Teraz lepiej?
Zrobila niepewnie pare krokow i baknela:
– Sa za duze.
– Masz racje – rzucil obojetnym tonem, ruszajac dalej w samych skarpetkach. – Reggie wspominal ci, ze chodzilem z jego siostra?
– Nie musial. I tak wiem, ze umawiales sie z kazda dziewczyna w miescie.
Zerknal na nia z ukosa.
– Przepraszam – dodala pospiesznie, bo zrobilo jej sie glupio. Przez pewien czas szli w milczeniu, wreszcie zapytala: – Dlaczego ludzie tutaj tak bardzo cie nie lubia?
– Moj ojciec nie nalezal do tutejszego Klubu Rotarianskiego.
– To nie tylko to – mruknela, zastanawiajac sie, co jeszcze przed nia ukrywa. Ona takze miala swoje tajemnice, totez nie czula sie uprawniona do narzekania na jego malomownosc.
Znow sie zatrzymal i odwrocil do niej.
– Chcialbym tu zostac jeszcze do jutra.
– W porzadku.
– Ale z toba.
– Nie mam ochoty…
– Jestes tu jedyna osoba, ktora nie traktuje mnie jak kryminaliste.
– Przeciez mozesz liczyc na wzgledy Hossa.
– I on bedzie przeciwko mnie, gdy zloze zeznania.
– A co zamierzasz powiedziec? – spytala zdumiona.
– Dokladnie to samo, co ty, to znaczy tylko prawde. – Ruszyl dalej. – Moze myslalbym inaczej, gdyby Robert chcial ze mna rozmawiac.
Obejrzal sie i wskazal cos ponad jej ramieniem. Sara popatrzyla na ciemna linie wznoszacych sie na horyzoncie gor.
– To Przelecz Pasterska – wyjasnil. – Tam mieszkaja wszyscy bogacze, wlaczajac w to rodzine Jessie.
Sara oslonila oczy dlonia, zeby lepiej widziec.
– Moze stad wyglada dosc niepozornie, ale to juz przedgorze Appalachow. Teraz widocznosc nie jest najlepsza, ale tam – wskazal nieco w lewo – przy dobrej pogodzie widac pasmo Cheaha. – Ruszyl dalej sciezka. – A pod nami na obszarze ponad piecdziesieciu kilometrow rozciaga sie plyta z najbielszego i najtwardszego marmuru na swiecie. Siega do glebokosci ponad stu dwudziestu metrow.
Zapatrzyla sie na jego plecy, zachodzac w glowe, dlaczego jej to mowi.
– Naprawde? – baknela.
– Z tutejszego marmuru jest zrobiony pomnik Waszyngtona i elewacja gmachu Sadu Najwyzszego – ciagnal. – Pamietam, ze gdy bylem maly, szyby w oknach ciagle dzwonily od wybuchow w kamieniolomach.
Przestapil nad zwalonym drzewem i wyciagnal reke, by pomoc jej przejsc. Jego skarpetki byly juz prawie calkiem czarne, ale najwyrazniej nic sobie z tego nie robil.
– Jest tez podziemna rzeka, ktora przeplywa pod miastem – mowil dalej. – Na obszarze miedzy ta rzeka a kamieniolomem utworzylo sie wiele otworow odplywowych w skalach. Kilka lat temu powstala tak wielka dziura, ze cala tylna czesc kosciola baptystow zapadla sie jakies trzy metry w ziemie.
– Jeffrey… Znowu przystanal.
– Chcialem, zebys zrozumiala, co czuje. Mam wrazenie, ze cale to miasto po prostu sie zapada, a ja pograzam sie razem z nim. – Zasmial sie chrapliwie. – Mowi sie, ze nie mozna upasc nizej niz na ziemie, ale to jest chyba jedyne miejsce na swiecie, gdzie mozna.
Westchnela ciezko i wyrzucila z siebie jednym tchem:
– Nie moge miec dzieci.
Nie odzywal sie przez dluzszy czas, wreszcie odparl:
– Nie ma sprawy.
– Jak sie domyslam, powinnismy oboje udawac, ze wcale nie powiedziales tego, co padlo ostatniej nocy… – machnela reka w powietrzu -…zanim rozpetalo sie to cale pieklo.
– Nie. – Zatrzymal ja na miejscu. – Powiedzialem dokladnie to, co slyszalas. – Wyznal to takim tonem, ze serce jej sie scisnelo.
Nie miala podstaw, aby mu nie wierzyc.
– W takim razie wyjasnij mi, dlaczego Reggie ani troche ci nie ufa.
Pierwsze krople deszczu zaszelescily o liscie nad ich glowami. Sara spojrzala w niebo, lecz w tej samej chwili lunelo na dobre. W ciagu paru sekund oboje przemokli do suchej nitki. Ulewa do tego stopnia przeslonila widocznosc, ze Sara zlapala Jeffreya za reke, zeby nie zgubic sie w lesie.
– Tedy! – zawolal, przekrzykujac szum deszczu. Zaczal isc szybciej, a gdy niebo rozswietlila blyskawica, ruszyl truchtem. Otaczajace ich wysokie drzewa, ktore jeszcze przed chwila wydawaly sie takie piekne, teraz przypominaly gigantyczne, rozblyskujace pochodnie, totez i Sara przyspieszyla kroku, chcac jak najszybciej znalezc schronienie, zanim burza rozszaleje sie na dobre.
Zrobilo sie prawie ciemno. Bezradnie rozgladala sie po niebie, kiedy Jeffrey przystanal i pociagnal ja w dol. Rozchylil grube zwisajace pedy dzikiego wina, za ktorymi ukazaly sie stare przegnile deski. Kiedy je odsunal, ujrzala ponadmetrowej szerokosci mroczny wylot jaskini. Ze srodka wionelo niemal lodowatym powietrzem. Pochylona ostroznie, weszla do srodka, usilujac cokolwiek dojrzec. Pieczara byla niska, nie mogla w niej stanac na wyprostowanych nogach. Zgieta wpol, wyciagnela przed siebie rece, zeby namacac ewentualne przeszkody, lecz Jeffrey smialo poprowadzil ja w glab. Poczula tylko, ze wolna przestrzen wokol niej sie poszerza, i po paru krokach mogla juz isc wyprostowana. Mimo to nadal sie garbila i wciskala glowe w ramiona, z obawy, ze sie uderzy.
Z glebi pieczary dolatywal stlumiony szmer deszczu i wzmocnione przez echo rytmiczne pluskanie. Przez dziurawa zapore z przegnilych desek i zaslone z dzikiego wina przesaczalo sie do srodka troche swiatla, ale i tak czula sie nieswojo. Nawet gdy oczy przywykly juz do ciemnosci, nadal nie mogla dostrzec dna jaskini.
– Nic ci nie jest? – zapytal Jeffrey.
– W porzadku – odparla, chociaz wstrzasnal nia dreszcz, i to wcale nie z chlodu. Wyciagnela reke w gore i oparla dlon o skale, czujac, jak powoli ogarniaja klaustrofobia.
– Boze, jak tu cuchnie – mruknal, zawracajac w strone wylotu.
Kopniakami wywalil pare desek, wpuszczajac do srodka troche wiecej swiatla, lecz i ono nie rozproszylo wiecznego mroku.
Sara zamrugala szybko, jakby nie wierzyla wlasnym oczom, gdy z boku ujrzala szeroka kanape, bedaca chyba tylnym siedzeniem z jakiegos samochodu. Przez dziury w obiciu wylazily sprezyny i kawalki winylowej pianki. Przed kanapa stal wysluzony kawiarniany stolik z blatem obitym dookola gruba konopna lina, w wielu miejscach powycierana, jakby opierano o nia nogi. Jeffrey strzepnal jakies smieci z wlosow, podszedl, usiadl na kanapie i siegnal pod nia. Jego smiech rozbrzmial glucho, odbity od skal.
– No prosze, nadal tu sa – rzekl, wyraznie zadowolony.
Zblizyla sie do niego na krok, wciaz niepewnie czujac sie w ciemnosci. W zatechlym powietrzu unosil sie fetor zgnilizny i rozkladu. Przyszlo jej do glowy, ze jaskinia moze byc zamieszkana przez jakies zwierze, ktore wlasnie wraca do legowiska, uciekajac przed deszczem.
Jeffrey potarl zapalka o draske i na chwile zajasnial plomyk, ktory szybko zgasl. On tez musial stac przygarbiony, nie mogl sie w pelni wyprostowac. Ale w przeciwienstwie do Sary czul sie tu calkiem swobodnie. Az sie poczula zaklopotana, ze oblecial ja strach. Nigdy dotad nie bala sie ciemnosci, lecz w ciasnej przestrzeni pieczary odczuwala cos, czego nawet nie potrafila dokladnie okreslic.
Potarl druga zapalka, lecz plomyk zgasl rownie szybko, jak poprzednio.
– Pewnie zawilgotnialy – mruknal.
– Nie podoba mi sie tutaj – powiedziala mimowolnie Sara.
– Burza szybko przejdzie – rzekl, biorac ja pod reke, zeby podprowadzic do kanapy. – Nie boj sie. Czesto