Spojrzala na mnie dokladnie tak samo, jak jej porzucony partner.
– Naprawde sie nie pogniewasz?
– Jasne, ze nie. – Jak cholera.
Wyjasnilam jej, ktory klucz jest do czego, a ona usciskala mnie.
– Pozwol, ze cie odprowadze – Ryan siegnal po swoja kurtke.
Ale mi opiekun.
– Nie, dzieki. Jestem juz duza dziewczynka.
– No to zamowie ci taksowke.
– Ryan, wolno mi przemieszczac sie samej.
– Jak chcesz. – Usiadl, krecac glowa.
Zimne powietrze bylo nawet przyjemne w porownaniu z goracem i dymem pubu. Przez jedna milionowa sekundy. Temperatura spadla, a wiatr sie wzmogl i wydawalo sie, ze jest bilion stopni ponizej zera.
Po kilku krokach oczy mi zaczely lzawic i czulam, jak zamarzaja mi nozdrza. Szalikiem zaslonilam nos i usta, zawiazujac go z tylu glowy. Wygladalam fatalnie, ale przynajmniej otwory w mojej glowie byly bezpieczne.
Rece wlozylam gleboko do kieszeni, pochylilam glowe i ruszylam do przodu. Czujac nieco ciepla, ale prawie nic nie widzac przeszlam Crescent i Ste-Catherine. Wokol nie bylo zywej duszy.
Wlasnie przechodzilam MacKay, kiedy poczulam, ze moj szalik sie zaciska i trace rownowage. Najpierw pomyslalam, ze posliznelam sie na oblodzonym chodniku, ale zaraz potem zdalam sobie sprawe z tego, ze ktos mnie ciagnie do tylu. Minelam stary budynek York Theater i ktos mnie ciagnal za rog tego budynku. Jakies rece mnie obrocily i pchnely twarza do sciany. Moje rece nadal wcisniete byly w kieszenie. Osunelam sie na snieg. Kiedy kolanami dotknelam ziemi, tamten przycisnal mi twarz do sniegu. Potem poczulam mocne uderzenie w plecy, jakby ktos wielki gwaltownie kleknal na moich plecach w odcinku piersiowym. Bol eksplodowal mi w plecach i strumien powietrza przebil sie przez zaslaniajacy usta szalik. Lezalam twarza w dol. Nic nie widzialam, nie moglam sie ruszyc i oddychac! Ogarnelo mnie uczucie paniki i potrzebowalam powietrza. W uszach szumiala mi krew.
Zamknelam oczy i skoncentrowalam sie na obracaniu glowy w bok. Wciagnelam troche powietrza. Potem jeszcze jeden oddech. I kolejny. Znowu moglam normalnie oddychac.
Bolala mnie szczeka i cala twarz. Glowa odwrocona byla pod dziwnym katem, prawe oko przycisniete do sniegu. Poczulam, ze na czyms leze, i wiedzialam, ze to moja torebka. Jej umiejscowienie tez utrudnialo mi oddychanie.
Sprobowalam sie uwolnic, ale kurtka i szalik krepowaly mnie niczym kaftan bezpieczenstwa. Ten ktos sie poruszyl. Jakby sie przeciagal. Nagle poczulam jego oddech tuz przy moim uchu. Chociaz przytlumiony przez szalik, slyszalam go wyraznie, byl ciezki, przyspieszony, desperacki, zwierzecy.
Pod warstwa ubran bylam mokra od potu. Poruszylam reka gdzies w okolicach kieszeni. Palce w welnianej rekawiczce byly zupelnie gladkie.
Sa!
Chwycilam klucze. Niech tylko sie uniesie, bede gotowa. Beznadziejnie czekalam na te chwile.
– Zostaw to – zasyczal mi do ucha.
Znieruchomialam.
– Nie wiesz, co robisz. Daj spokoj!
– Zostaw to – powtorzyl drzacym z emocji glosem.
Nie bylam w stanie mu odpowiedziec, ale on chyba nie oczekiwal odpowiedzi. Kim on byl, szalencem czy tylko ulicznym bandyta?
Wydawalo mi sie, ze lezymy tak wiecznosc. Obok mknely samochody. Stracilam czucie w twarzy i wydawalo mi sie, ze moje kregi szyjne lada chwila trzasna. Oddychalam przez otwarte usta, na szaliku zamarzala slina.
Zastanowilam sie nad mozliwosciami. Byl pijany? Nacpany? Niezdecydowany? Moze mial jakies chore fantazje, ktore kazaly mu dzialac? Moje serce bilo tak glosno, ze balam sie, iz zmusi go to do dzialania.
Nagle uslyszalam kroki. On je tez uslyszal, bo nagle mocniej pociagnal za moj szalik i polozyl mi na twarzy dlon w rekawiczce.
Nie widzialam go i to doprowadzalo mnie do szalu.
– Zlaz ze mnie, ty cholerny gnoju! – wybelkotalam przez szalik.
Ale moj glos utonal w grubej warstwie welny.
Trzymalam klucze w zdretwialej dloni, mokrej od potu wewnatrz rekawiczki i gotowej wbic je w jego oczy, gdyby tylko byly wolne. Nagle szalik sie jeszcze mocniej zacisnal, a on zmienil ulozenie ciala. Znowu kleczal na kolanach, cala swoja waga obciazajac srodek moich plecow. Jego ciezar i moja torebka z obu stron sciskaly mi pluca i z trudem lapalam powietrze.
Pociagajac za szalik uniosl moja glowe, a potem reka skierowal ja znowu w dol. Uchem uderzylam w lod i zwir, a gdzies w glowie zapalily mi sie iskierki. Zrobil to znowu, a iskierki zlaly sie w jeden blysk. Na twarzy poczulam krew, a jej smak w ustach. Cos mi chyba peklo w szyi. Serce walilo mi w piersiach.
Mialam zawroty glowy. Moj udreczony umysl stworzyl raport z autopsji. Mojej autopsji. Nic pod paznokciami. Zadnych ran wskazujacych na probe obrony.
Poruszylam sie i sprobowalam krzyknac, ale moj glos nie mogl byc przez nikogo uslyszany.
Nagle huczenie ustalo, moj oprawca znowu sie nade mna pochylil. Cos powiedzial, ale dzwonienie w uszach sprawilo, ze dotarly do mnie jedynie zdeformowane dzwieki.
Wtedy poczulam, jak obie dlonie opiera o moje plecy i unosi sie. Buty zaskrzypialy na zwirze i juz go nie bylo.
Ogluszona uwolnilam rece, dzwignelam sie na kolana, w koncu usiadlam. Nadeszla fala zawrotow glowy, wiec pochylilam sie, by glowa znalazla sie miedzy kolanami. Cieklo mi z nosa i krew albo slina saczyla sie z moich ust. Trzesacymi sie rekami okrecilam twarz koncem szalika i wiedzialam, ze zaraz sie rozplacze.
Okna opuszczonego teatru trzaskaly na wietrze. Jak on sie nazywal? Yale? York? W tym momencie bylo to dla mnie bardzo wazne. Wiedzialam kiedys, wiec dlaczego nie moglam sobie przypomniec? Czulam sie zdezorientowana, zaczelam drzec, z zimna, ze strachu i chyba z powodu ulgi.
Zawroty glowy przeszly i moglam sie podniesc, ruszyc wzdluz budynku i wyjrzec za rog. Nikogo nie bylo.
Do domu szlam na nogach z gumy, co chwila obracajac sie przez ramie. Kilku mijajacych mnie przechodniow odwracalo wzrok i omijalo mnie szerokim lukiem. Jeszcze jedna pijana.
Dziesiec minut pozniej siedzialam na brzegu lozka, sprawdzajac, czy nie jestem gdzies ranna. Zrenice byly rowne i skoordynowane. Zadnego odretwienia. Zadnych mdlosci.
Moj szalik z jednej strony pomogl atakujacemu mnie pochwycic, ale z drugiej strony zlagodzil uderzenia. Po prawej stronie na glowie znalazlam kilka skaleczen i otarc, ale nie mialam wstrzasu mozgu.
Zupelnie niezle jak na kogos, kto zostal zaatakowany przez ulicznego bandyte, pomyslalam wchodzac pod koldre. Ale czy to byl napad? Ten facet nic mi nie ukradl. Dlaczego uciekl? Spanikowal i dal sobie spokoj? Moze to byl tylko jakis pijak? Moze stwierdzil, ze nie jestem ta, o ktora mu chodzilo? Temperatura ponizej zera raczej nie zacheca do gwaltow. Jaki byl jego motyw?
Probowalam zasnac, ale poziom adrenaliny byl zbyt wysoki. A moze to byl syndrom stresu potraumatycznego? Nadal trzesly mi sie rece i podskakiwalam przy kazdym dzwieku.
Czy powinnam zawiadomic policje? Po co? Nie odnioslam wiekszych obrazen i nic mi nie zginelo. I nie wiem, jak on wygladal. Powinnam powiedziec Ryanowi? Za nic w swiecie, zwlaszcza po moim ostentacyjnym wyjsciu z knajpy. Harry? Nie ma mowy.
O Boze. A jezeli Harry idzie do domu sama? Czy on tam moze nadal byc?