powietrzu pachnialo sosnowymi iglami i kora. Weszlam do mieszkania i wszystko bylo tak, jak tydzien wczesniej. Tykal zegar. Palila sie lampka wskazujaca, ze sa wiadomosci. W lodowce bylo pusto.
Miski Birdiego staly na swoich miejscach pod oknem. Dziwne, ze Pete ich nie oproznil. Nieporzadny pod kazdym innym wzgledem, moj odseparowany maz byl bardzo skrupulatny, jezeli chodzilo o jedzenie. Sprawdzilam, czy kot nie czai sie gdzies pod krzeslem albo w szafie. Nic nigdzie.
Zadzwonilam do Pete'a, ale, jak poprzedniego razu, nie bylo go w domu. Nie bylo tez Harry w mieszkaniu w Montrealu. Myslac, ze moze pojechala do domu, zadzwonilam pod numer w Teksasie. Nikt nie odebral.
Rozpakowalam sie, przygotowalam sobie kanapke z tunczykiem i zjadlam ja z piklami z koperkiem i chipsami ogladajac koniec meczu Hornetsow. O dziesiatej wylaczylam telewizor i znowu zadzwonilam do Pete'a. Wciaz go nie bylo. Pomyslalam, zeby pojechac do niego po kota, ale w koncu zdecydowalam, ze moge to zrobic rano.
Wzielam prysznic, potem poszlam do lozka z kopiami dziennika Bolanl gera i znowu znalazlam sie w dziewietnastowiecznym Montrealu. Przerwa nie pomogla mi lepiej zrozumiec Louis-Philipe'a, godzine pozniej oczy mi sie same zamykaly. Wylaczylam swiatlo i zwinelam sie w klebek z nadzieja, ze dlugi sen przywroci mi spokoj.
Dwie godziny pozniej siedzialam na lozku z bijacym sercem, nie wiedzac dlaczego. Przyciskalam koc do piersi, ledwie moglam oddychac, starajac sie zidentyfikowac niebezpieczenstwo, ktore wyrwalo mnie ze snu. Cisza. Swiecila tylko tarcza budzika przy lozku.
Dzwiek tluczonego szkla zjezyl mi wlosy na glowie. Poziom adrenaliny poszybowal w gore. Przed oczami mignal mi obraz innego wlamania, gadzie oczy, blysk noza w swietle ksiezyca. Mysl przemknela przez moj umysl. Znowu! Trzask! Bum! Tak, znowu!
Halas nie dobiegal z zewnatrz! To bylo na dole! W moim mieszkaniu! Co moglam zrobic? Zamknac sie w sypialni. Sprawdzic, co to bylo. Zadzwonic na policje.
Nagle poczulam dym. Cholera!
Odrzucilam koc i przemknelam przez pokoj, szukajac rozsadnych mysli pod warstwa przerazenia. Bron. Potrzebowalam broni. Czego moglam uzyc? Dlaczego nie chcialam trzymac pistoletu?
Podeszlam do komody i wyjelam duza muszle, ktora znalazlam na Outer Banks. Nie moglabym nia zabic, ale koniec moglby przebic skore i zranic. Objelam ja palcami, ostry koniec wystawilam do przodu.
Prawie nie oddychajac podeszlam do drzwi, wolna reka przesuwajac po znajomych powierzchniach, jak niewidomy czytajacy Braille'em. Komoda. Klamka. Hol.
Na szczycie schodow znieruchomialam i sprobowalam dojrzec cokolwiek w ciemnosci. Krew szumiala mi w uszach, sciskalam muszle i nasluchiwalam. Z dolu nie dochodzil zaden dzwiek. Jezeli tam ktos faktycznie byl, to powinnam zostac na gorze. Telefon. Jesli na dole sie pali, to musze sie wydostac na zewnatrz.
Wzielam oddech, postawilam stope na najwyzszym stopniu, stoj. Teraz drugi. Trzeci. Kolana ugiete, muszla na wysokosci ramienia, szlam na dol. Ostry zapach byl coraz mocniejszy. Dym. Benzyna. I cos jeszcze. Cos znajomego.
Zatrzymalam sie na dole, w umysle odtwarzajac scene sprzed roku w Montrealu. Wtedy byl w srodku, morderca, czekajac, kiedy zaatakowac.
Obchodzac porecz dookola zajrzalam do jadalni. Ciemnosc. Teraz do salonu. Ciemnosc, ale jakby inna.
Dalsza czesc pokoju w otaczajacej ciemnosci jakby jasniala brazowo. Kominek, krzesla krolowej Anny, wszystkie meble i obrazy leciutko swiecily, niczym przedmioty w mirazu. Przez drzwi kuchenne dostrzeglam pomaranczowe swiatlo tanczace przed lodowka.
Piiiii!
Serce mi podskoczylo, kiedy cisze przerwal wysoki, wyjacy dzwiek. Drgnelam i muszla uderzyla w sciane. Drzac przywarlam do sciany.
Czekalam, czy cos sie poruszy. Tylko ciemnosc i niesamowite migotanie.
Z walacym dziko sercem i krotkim oddechem rzucilam sie w kierunku kuchni. Ogien trzaskal na samym srodku, wypelniajac pomieszczenie dymem i odbijajac sie w kazdej lsniacej powierzchni.
Drzaca reka wymacalam wlacznik i zapalilam swiatlo. Dziko rozejrzalam sie dookola. Plonacy stos lezal na srodku podlogi. Plomienie sie nie rozprzestrzenialy.
Odlozylam muszle i brzegiem koszuli zaslaniajac sobie nos i usta pochylilam sie i poszlam do spizarni. Z gornej polki zdjelam mala gasnice. W plucach mialam pelno dymu i w oczach lzy, ale udalo mi sie wcisnac raczke. Gasnica ledwie syknela.
Kaszlac i krztuszac sie znowu wcisnelam. Znowu sykniecie, ale tym razem z wylotu trysnal strumien dwutlenku wegla i bialego proszku.
Skierowalam strumien na plomienie i po minucie ogien byl ugaszony. Alarm nadal wyl, wciskajac sie w uszy i w mozg.
Otworzylam tylne drzwi i okno nad zlewem, podeszlam do stolu. Nie musialam otwierac okna nad nim. Szyby zostaly zbite, a szklo i drewniane drzazgi lezaly na parapecie i podlodze. Delikatne podmuchy wiatru poruszaly zaslonami w obie strony.
Okrazajac stos na podlodze wlaczylam wentylator na suficie, chwycilam recznik i zaczelam nim machac, by przewietrzyc pomieszczenie. Powietrze powoli sie oczyszczalo.
Wytarlam oczy i skoncentrowalam sie na kontrolowaniu oddechu.
Alarm ciagle wyl.
Przerwalam machanie recznikiem i rozejrzalam sie. Pod stolem lezala kostka mialu weglowego, druga oparta byla o szafke pod zlewem. Miedzy nimi znajdowaly sie zweglone pozostalosci stosu. Won dymu i benzyny wypelniala kuchnie. Byla jeszcze jedna, znajoma.
Nogi mi drzaly, kiedy podchodzilam do tlacego sie stosu. Wpatrywalam sie w niego nic nie rozumiejac; wlasnie wtedy alarm ucichl. Cisza byla az nienaturalna.
Nie musialam. Siegajac po telefon uslyszalam gdzies daleko wyjace syreny. Byly coraz glosniejsze, bardzo glosne, nagle cisza. Chwile pozniej w drzwiach stanal strazak.
– Nic pani nie jest?
Pokrecilam glowa i objelam sie rekami, swiadoma swojego niekompletnego ubioru.
– Pani sasiadka nas zawiadomila. – Jego pasek pod broda kolysal sie.
– Aha. – Zapomnialam o mojej koszuli. Znowu bylam w St-Jovite.
– Opanowala pani ogien?
Skiniecie glowa. St-Jovite. Jak impuls.
– Czy moge sprawdzic?
Odsunelam sie.
Zalatwil to jednym spojrzeniem.
– Paskudny psikus. Domysla sie pani, kto to mogl tutaj przywlec?
Potrzasnelam glowa.
– Wydaje mi sie, ze zbili szybe wrzucajac te kostki, a potem to tu wrzucili. – Podszedl do tlacego sie stosu. – Musieli to zamoczyc w benzynie, podpalic i wrzucic.
Slyszalam, co do mnie mowi, ale nie moglam wykrztusic slowa. Nie potrafilam wyartykulowac tego, co moj umysl probowal sprecyzowac: niewyraznej mysli czajacej sie w mozgu.
Strazak wyjal zza pasa lopatke, otworzyl ja i wetknal w sterte na podlodze. Czarne drobinki uniosly sie w gore i osiadly z powrotem na stosie. Podsunal lopatke pod calosc, podrzucil i odchylil.
– Wyglada jak worek z juty. Nie wiem, co moze byc w srodku. Poskrobal przedmiot koncem lopatki i znowu kawaleczki poszybowaly do gory. Szturchnal mocniej. St-Jovite. Pokoj do autopsji numer trzy. Przypomnialam sobie cos i zrobilo mi sie zimno.