Trzesacymi sie rekami otworzylam szuflade i wyjelam nozyczki. Nie przejmujac sie juz moim strojem, przykucnelam i rozcielam worek.
Zwloki byly male, plecy wygiete w luk, nogi skurczone pod wplywem temperatury plomieni. Zobaczylam jedno wyschniete oko i mala szczeke z poczernialymi zebami. Przeczucie, ze zawartosc worka wywola przerazenie, sprawilo, ze zrobilo mi sie slabo.
Odsunelam sie, nie mogac zniesc zapachu spalonego ciala i siersci. Miedzy tylnymi nogami zobaczylam zakrecony i poczernialy ogon z przeswitujacymi kregami kregoslupa.
Cielam dalej, a lzy ciekly mi po policzkach. Tuz przy wezle dostrzeglamj wlosy, spalone, ale miejscami biale.
Do polowy oproznione miski,
– Nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!
Slyszalam glos, ale nie zdawalam sobie sprawy, ze jest moj.
– Nie! Nie! Nie! Birdie. Prosze, Boze, nie!
Poczulam czyjes dlonie na moich ramionach, potem na rekach, ktos zabral mi nozyczki, delikatnie pomogl mi wstac. Glosy.
Nagle znalazlam sie w salonie, przykryta koldra. Plakalam, trzeslam sie, bolalo mnie cale cialo.
Nie wiem, jak dlugo plakalam, a kiedy podnioslam wzrok, zobaczylam sasiadke. Podawala mi filizanke z herbata.
– Co to jest? – Moja klatka piersiowa unosila sie i opadala.
– Mieta.
– Dziekuje. – Popilam letni plyn. – Ktora jest godzina?
– Kilka minut po drugiej. – Miala na sobie kapcie i trencz, ktory nie zakrywal jej flanelowej koszuli. Ledwie ja znalam; machalysmy sobie czasami przez trawnik albo wymienialysmy pozdrowienia na spacerze,
– Przykro mi, ze musiala pani wstawac w srodku nocy…
– Pani Brennan, prosze. Jestesmy sasiadkami. Na pewno zrobilaby pani to samo dla mnie.
Wzielam jeszcze jeden lyk. Moje rece byly nadal lodowate, choc juz tak nie drzaly.
– Czy strazacy jeszcze sa?
– Wyszli juz. Powiedzieli, ze moze pani wypelnic raport, kiedy poczuje sie juz lepiej.
– Czy zabrali… – Glos mi sie zalamal i oczy zaszly lzami.
– Zabrali. Czy moge jeszcze cos dla pani zrobic?
– Nie, dziekuje. Juz dobrze. Byla pani dla mnie bardzo mila.
– Jest jeszcze troche balaganu. Przybilismy deske do ramy okna. Nie wyglada elegancko, ale przynajmniej nie bedzie wialo.
– Bardzo dziekuje. Ja…
– Prosze, niech sie pani postara zasnac. Rano bedzie lepiej.
Pomyslalam o Birdiem i przestraszylam sie nadejscia poranka. W desperackiej nadziei podnioslam sluchawke i wykrecilam numer Pete'a. Nikt nie podnosil sluchawki.
– Da sobie pani rade? Moze pomoge pani pojsc na gore?
– Nie. Dziekuje. Poradze sobie.
Kiedy wyszla, wczolgalam sie do lozka i placz utulil mnie do snu.
Obudzilam sie z przeczuciem, ze cos bylo nie tak. Cos sie zmienilo. Cos stracilam. Nagle oprzytomnialam i przypomnialam sobie o wszystkim.
To byl cieply, wiosenny poranek. Przez okno widzialam niebieskie niebo i slonce, powietrze przesycone bylo zapachem kwiatow. Ale urok dnia nie byl w stanie wyciagnac mnie z depresji.
Zadzwonilam do strazy pozarnej i powiedziano mi, ze dowody zostaly wyslane do laboratorium kryminalnego. Ociezala, zajelam sie zwyklymi porannymi czynnosciami. Ubralam sie, nalozylam makijaz, uczesalam wlosy i pojechalam do miasta.
W worku byl tylko kot. Bez obrozy. Bez identyfikatora. Do jednej z kostek przyczepiono recznie wypisana kartke. Przeczytalam ja przez plastik woreczka.
Nastepnym razem to nie bedzie kot.
– I co teraz? – zapytalam Rona Gilimana, dyrektora laboratorium kryminalnego. To byl wysoki, przystojny mezczyzna o srebrnych wlosach i z niefortunna szczerba miedzy gornymi jedynkami.
– Sprawdzilismy juz odciski. Nic, ani na kartce, ani na kostkach. Wyslemy do ciebie zespol, ale wiesz tak dobrze jak ja, ze duzo nie znajda. Okno kuchni znajduje sie tak blisko ulicy, ze sprawcy szybko je wybili, zapalili worek i wrzucili wszystko do srodka z zewnatrz. Oczywiscie, poszukamy sladow stop i popytamy mieszkancow, ale malo prawdopodobne, zeby o wpol do drugiej nad ranem ktos z sasiadow nie spal.
– Szkoda, ze nie mieszkam na Wilkinson Boulevard.
– Klopoty cie lubia bez wzgledu na to, gdzie mieszkasz.
Ron i ja od lat pracowalismy razem. Wiedzial o seryjnym mordercy, ktory wlamal sie kiedys do mojego mieszkania w Montrealu.
– Kaze przeszukac twoja kuchnie, ale skoro tamci nie weszli do srodka, nie bedzie zadnych sladow. Zakladam, ze nic nie dotykalas.
– Nie. – Od zeszlej nocy nawet sie do kuchni nie zblizylam. Nie moglam zniesc widoku misek Birdiego.
– Pracujesz nad czyms, co mogloby kogos zdenerwowac? Opowiedzialam mu o morderstwach w Ouebecu i o zwlokach z wyspy Murtry.
– Jak sadzisz, jak dostali twojego kota?
– Moze uciekl, kiedy Pete wszedl, aby go nakarmic. On tak robi. – Bol. – Robil.
Nie placz. Nie waz sie plakac.
– Albo…
– Tak?
– Nie jestem pewna. W zeszlym tygodniu pomyslalam, ze ktos mogl wlamac sie do mojego gabinetu na uniwersytecie. No, moze nie wlamal. Moglam zostawic nie zamkniete drzwi.
– Jakis student?
– Raczej studentka… – Opisalam mu caly incydent. – Klucze do domu zostaly w mojej torebce, ale mogla zrobic odcisk.
– Wygladasz na nieco roztrzesiona.
– Troche. Czuje sie dobrze. Przez chwile nic nie mowil. A potem:
– Tempe, slyszac o tym pomyslalem, ze to moze jacys rozczarowani studenci. – Podrapal sie po nosie. – Ale to moze byc cos wiecej niz brzydki kawal. Uwazaj na siebie. Moze powiedz Pete'owi.
– Nie chce tego robic. Poczulby sie zobligowany do pilnowania mnie jak dziecka, a on nie ma na to czasu. Nigdy nie mial.
Kiedy skonczylismy rozmawiac, dalam Ronowi klucz do Annexu, podpisalam raport z wypadku i wyszlam.
Ruch byl nieduzy, ale wydawalo mi sie, ze na uniwersytet jade dluzej niz zwykle. Lodowata reka sciskala mnie za serce i nie chciala puscic.
Czulam to caly dzien. W toku obowiazkow przesladowaly mnie obrazy mojego zamordowanego kota. Maly Birdie machajacy przednimi lapkami. Juz wiekszy, rozlozony na grzbiecie pod kanapa. Kreslacy osemki miedzy moimi kostkami. Wpatrzony we mnie i czekajacy na resztki moich platkow sniadaniowych. Smutek, ktory towarzyszyl mi przez kilka ostatnich tygodni, przerodzil sie w gleboka melancholie.
Kiedy skonczylam dyzur, poszlam pobiegac do kompleksu sportowego. Wyciskalam z siebie siodme poty w nadziei, ze zmeczenie fizyczne zagluszy bol w sercu i napiecie ciala.
Kiedy tak biegalam, mysli skierowaly sie na inny tor. Na slowa Rona Gillmana. Zabijanie zwierzat jest okrutne, ale to domena amatorow. Czy to faktycznie byl tylko jakis nieszczesliwy student? Czy smierc Birdiego mogla byc prawdziwa grozba? Kto grozil? Czy mialo to zwiazek z napascia na ulicy w Montrealu? Ze sprawa na Murtry? Czy